Zwykle te sprawy
załatwiam przez telefon. Mam na myśli skierowania do specjalistów. Tym razem
coś mnie podkusiło, żeby umówić wizytę.
Był wtorek. Nie
jestem przesądna, ale wtorek to dobry dla mnie dzień. Siedzę w poczekalni. Mimo
że byłam umówiona na konkretną godzinę, to jednak zawsze zdarza się jakiś
poślizg. Tak było i wtedy. Trudno. Czekam. Przeczytałam już wszystkie
plotkarskie rubryki, zaczynam przeglądać zdjęcia w komórce. Wreszcie
w drzwiach staje ...Reese Witherspoon w przebraniu pielęgniarki i wywołuje moje
imię. Zawsze jestem wywoływana po imieniu, bo ze słowiańskim nazwiskiem moi nowi
ziomale absolutnie sobie nie radzą. Nawet Reese, która w końcu jest aktorką,
nie daje rady.
Weszłyśmy do
gabinetu. Dziewczyna szybko i kompetentnie (to chyba jednak nie Reese, ale spytać
nie śmiem) zbiera wywiad i wklepuje w komputer. Na odchodnym podłącza
mnie do aparatu mierzącego ciśnienie i informuje, że aparatus przeprowadzi trzy
pomiary, z których wyciągnie średnią. Po pierwszym pomiarze obie dochodzimy zgodnie do wniosku, że aparat się popsuł, gdyż wskazuje jakieś nieprawdopodobnie
wysokie wartości, podczas gdy ja czuję się świetnie. Po drugim pomiarze Reese biegnie
po lekarkę. Wchodzi pani doktor Barbara. Rozmawiamy o byle czym, póki wskazania aparatu nie schodzą w dół. White coat
syndrom, czyli lęk przed „białym fartuchem”, który przede wszystkim
występuje u dzieci – brzmi orzeczenie.
Wcale mnie to rozpoznanie nie ucieszyło, bo oznaczało, że zdziecinniałam. Lecz nie w
tym się rzecz ma cała. Wszystkie panie w moim „wieku rozwojowym” poddawane są różnym
specjalistycznym badaniom prewencyjnym, które funduje ubezpieczenie. Naturalnie
przedtem wpłacamy do ubezpieczalni wcale niemałe kwoty po to, aby te badania
mogły być później nazwane bezpłatnymi.
Zrobiłam w myśli
szybki przegląd – wszystkiego pilnuję, jakaż to więc niespodzianka mnie czeka?
Nic innego, tylko badania w kierunku Alzheimera, podpowiada mi rozgorączkowana
wyobraźnia. Ale rzecz jest o wiele prostsza - chodzi o zwykłą
...kolonoskopię. Widząc moją nietęgą minę, doktor Barbara poczęstowała mnie
statystyką zachorowań i umieralności na raka okrężnicy i odbytu, co natychmiast
obudziło we mnie prawie entuzjazm do tego badania.
Zapisałam się więc
w kolejkę, niecały miesiąc oczekiwania. Z chirurgii otrzymałam spory pakunek,
który zawierał papiery do wypełnienia, szczegółową rozpiskę diety oraz receptę
na, hmm... środek przeczyszczający. Była to słona, cytrusowa lemoniadka. Pierwsza
szklanka nawet znośna, ale następne już paskudne. Jedna porcja to cały litr,
porcje przysługiwały dwie. Spożycie ich zostało litościwie rozłożone w czasie. Mimo
to chyba po raz pierwszy domownicy wyrażali zadowolenie z faktu, iż mamy więcej
niż jedną łazienkę.
Na kilka godzin
przed badaniem nic już pić nie wolno, toteż do przychodni dotarłam z jęzorem
suchym jak wiór. Nie powiem, mężowi bardzo ten mój stan odpowiadał, gdyż
wysuszonym na wiór jęzorem trudno jest mleć. Toteż nie mełłam.
Badanie odbywa
się w znieczuleniu ogólnym, więc pod rygorem odesłania z kwitkiem należy w
okienku okazać osobę towarzyszącą. Okazałam męża. Po formalnościach w
rejestracji poprowadzono nas do ambulatorium. Tam zajmowały
się mną trzy różne osoby. Panienka o piskliwym głosie najpierw kazała mi
się rozebrać do naga, a potem, nie wiedzieć czemu, tę nagość okryć czymś w
rodzaju fartucha. Potem przyszła pielęgniarka i zaraz następna, a każda z nich wypytywała
mnie o to samo, to znaczy o to, co napisałam w papierach oraz o kolor... no,
wiecie czego. Obie pytały czy ja to ja i kiedy mam urodziny, aż w końcu tak
mnie zbajerowały, że machnęłam ręką i dla świętego spokoju podpisałam zgodę na
badanie oraz ewentualne działania chirurga „w razie czego.” Wolałam nie
wiedzieć, co oznacza to „w razie czego”, ale namolna pielegniarka wyłuszczyła wszystko niepytana.
Ale nie
koniec na tym! Pragnęłam czegoś się napić, choćby tylko zwilżyć wargi. Nic z tego.
Marzenia rozwiały się jak zasłona, którą odsunęła... olbrzymka. Horpyna we
własnej osobie! Bardzo wysoka, bardzo mocno zbudowana i bardzo piękna blondynka
z umalowanymi pazurami przedstawiła się i powiedziała, że jest moim
anestezjologiem i będzie czuwała nade mną podczas badania. Aniele Stróżu mój,
gdzie byłeś?!
Przyjęłam tę
wiadomość z godnością na jaką tylko mogłam się zdobyć leżąc na golasa pod
nietwarzowym fartuchem zawiązanym na plecach postrzępionymi troczkami,
przykryta zetlałym prześcieradłem. Tymczasem Horpyna tłumaczyła, jakie to medykamenty wpakuje mi w żyłę, żeby mnie uśpić, i wykładała,
na czym polega ich piękno – tak właśnie była uprzejma się wyrazić. Wymieniła dwie
nazwy. Pierwszej nie zapamiętałam, druga była dwuczęściowa, a część pierwsza
brzmiała jak „pavulon”. No, myślę sobie, już po mnie. Mąż siedzi przy mnie,
słucha wszystkiego i ani drgnie. Nic, tylko są w zmowie!
Przez moment zastanowiłam
się, po co Horpynie przy jej warunkach fizycznych ten jakiś pavulon, ale nie zdążyłam myśli
dokończyć, bo zasłona znów się uchyliła i usłyszałam „dzień dobry”. Co się
tutaj dzieje, przecież jeszcze nie śpię? To lekarz, który przyznał się, że w
latach 70. ubiegłego stulecia studiował medycynę w Warszawie. To znaczy, że jesteśmy
równolatkami. Boszsz, ja taka stara już jestem? Doktor Mitch wcale na starego
nie wyglądał, więc może i ja... Pogadaliśmy niczym gęś z
prosięciem: on udawał, że mówi po polsku, ja – że po angielsku.
Po tych występach
pożegnałam się z mężem (w myślach – na zawsze), Horpyna wetknęła mi do nosa
rurki z tlenem i wywiozła do pokoju badań. Tam wstrzyknęła ten pavulon, kazała
odliczać od 10 wstecz i poszłam spać. Po chwili usłyszałam klaśnięcie w dłonie,
ktoś zawołał moje piękne imię i... zbudziłam się.
[Było to bardzo,
bardzo przykre uczucie, ta świadomość przebudzenia.]
Zaraz też wszedł uradowany
mąż (może też pożegnał się ze mną na zawsze?) a kelnerka, to znaczy
pielęgniarka, podała nam sok pomarańczowy. Lekarz opisał wyniki badania. Na
szczęście dla niego są O.K. Mogliśmy pojechać do domu.
A prosiłam tylko
o skierowanie do okulisty!
-------------------------------------------------
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz