Translate

sobota, 23 grudnia 2023

Gwiazdki mojego dzieciństwa

 

Nie lubię nowomodnego określenia „magiczne święta”, które ma niewiele wspólnego z cudem i rzeczywistością Narodzenia Jezusa. Ale lubię wracać pamięcią do lat dzieciństwa i do pięknego czasu poprzedzającego święta Bożego Narodzenia.

***

Wracam myślą do świąt w moim rodzinnym domu. Zlewają się, nakładają na siebie, tworząc obraz zamglony i niewyraźny, choć prawdziwy. Z tej mgły wyłaniają się postaci moich Rodziców: wyprostowany, mocny Tata i cicha, drobna, wiecznie zatroskana Mama. To im zawdzięczam beztroskę wszystkich wesołych świąt Bożego Narodzenia. Wierzę, że teraz wspólnie kolędują u Boskiego tronu.

(Nie tak dawno dołączyły do nich dwie moje starsze siostry: Janka i Inka).

Gwiazdki mojego dzieciństwa pachniały śniegiem, pastą do podłogi i piernikiem. Kiedy przymknę oczy, widzę Mamę, która bardzo wczesnym rankiem, gdyśmy wszyscy jeszcze spali, pochylała się nad stojącą przy kaflowym piecu chlebową dzieżą, zagniatając piernik. Aromatycznego ciasta musiało wystarczyć aż do Trzech Króli. My, dzieci, pomagaliśmy przy wykrawaniu pierniczków i drobnych kruchych ciasteczek, objadaliśmy cichcem drożdżówkę z kruszonki, kręciliśmy mak na makowiec, aż ręce bolały!

Święta spędzaliśmy rodzinnie. Moja zamężna siostra odwiedzała nas nieczęsto, ale kiedy już się to zdarzyło, w domu było niezwykle wesoło. Jej dwaj starsi nieco ode mnie synowie, Waldy i Witek (tak, tak, zostałam „podwójną” ciotką zanim jeszcze przyszłam na świat) byli znakomitymi towarzyszami zabaw.

W dzień wigilii od samego rana panowało w domu radosne zamieszanie. W kuchni, wśród niepowtarzalnych zapachów, krzątała się Mama z Janką i Eweliną, Tatuś ze Zbyszkiem ustawiali na stojaku choinkę, którą potem wspólnie ubieraliśmy w nagromadzone przez lata bombki, Danka prasowała serwetki i obrus, z radia (a wcześniej z „głośnika”) płynęły kolędy w wykonaniu „Mazowsza”, „Śląska” albo słynnych głosów operowych, Szwagier swoim miłym ładnym barytonem towarzyszył kolędom z radia.

Po wieczerzy, kiedy Mama wytłumaczyła, dlaczego w wigilię jemy karpia, cała dzieciarnia w napięciu oczekiwała na dźwięk dzwonka oznajmiający, że właśnie przed chwilą w choinkowym pokoju Gwiazdor zostawił prezenty. Przepychaliśmy się do drzwi jedno przez drugie, starając się, niby niechcący, potrącić klamkę... Mama przekomarzała się z nami, ale wreszcie ze śmiechem otwierała drzwi, a my, nagle odurzeni leśnym zapachem drzewka i stojących na stole ciast, nieruchomieliśmy w progu, sycąc oczy blaskiem świecidełek, łańcuchów i ozdób, onieśmieleni tajemniczymi zawiniątkami wokół choinki.

Tatuś zapalał choinkowe świeczki, to był jego przywilej i obowiązek. Dorośli zasiadali przy stole z herbatą i kieliszkiem domowej roboty wina, dzieci mościły się na kanapie, czasem któreś znikało pod stołem w swoim „kąciku”. Najmłodsze dziecko, delegowane do rozdawania prezentów, krzątało się z przejęciem. Rozpakowywanie podarunków zaczynało się wtedy, gdy ostatni upominek trafił do właściwych rąk. Ileż było oglądania, przymierzania, zachwycania się, przestróg: „a nie zepsuj od razu” i podziękowań!

Kiedy już nacieszyliśmy się do woli, mama przyciemniała elektryczne światło w żyrandolu i intonowała swoją ulubioną kolędę „Wśród nocnej ciszy”. Dołączaliśmy jak kto potrafił i sumiennie wyśpiewywaliśmy wszystkie zwrotki: Inka sopranem, Dana ze Zbyszkiem drugim głosem, ja piszcząc, a Janka nieco fałszywym murmurando i niosła się kolęda... Czasem tatuś brał skrzypce (dawniej wiejski nauczyciel musiał umieć wszystko), a kiedy tato poszedł na pasterkę do nieba, Zbyszek siadał do pianina. Na śpiewaniu, zjadaniu smakołyków, zabawie i pogawędkach upływał nam czas do pasterki. Po powrocie z kościoła wszyscy spieszyli do łóżek, aby następnego dnia z ochotą radośnie świętować.

Dziś już nic nie jest takie samo, ale wspomnienia nie blakną.



czwartek, 6 kwietnia 2023

Przemówienie Prezydenta RP Andrzeja Dudy na Placu Zamkowym w dniu 5 kwietnia 2023 r. z okazji oficjalnej wizyty Prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego


23 lutego, kilka godzin przed rosyjska agresją, rok temu, byłem w pięknym i dumnym Kijowie, by wspierać Ukrainę. Długo rozmawiałem wtedy z moim przyjacielem prezydentem Wołodymyrem Zełenskim. Sytuacja była wówczas, jak wiecie, niezwykle dramatyczna. My wiedzieliśmy już wtedy dokładnie, że w ciągu kilku godzin Rosjanie zaatakują, że rozpocznie się pełnoskalowa wojna.

Wołodymyrze, podczas naszego pożegnania powiedziałeś mi wtedy słowa, które głęboko wryły się w moją pamięć: Andrzeju, możemy się już nigdy nie zobaczyć, ale jeśli Rosjanie myślą, że przyjdą i łatwo zajmą Kijów, że zdobędą, opanują Ukrainę, to są w wielkim błędzie. Będziemy walczyć do samego końca. Nikt tu się nie podda. Odpowiedziałem wówczas: Wołodymyrze, zobaczymy się jeszcze wiele razy. Na Polskę zawsze możecie liczyć. Zostańcie z Bogiem.

Kochani, i tak się stało! Ukraina bohatersko broni się już ponad 400 dni, a my, Polacy, dotrzymaliśmy słowa: na Polskę zawsze możecie liczyć. Widzieliśmy się, Wołodymyrze, od tamtej pory już wiele razy. Podczas moich wizyt w Kijowie, we Lwowie, podczas Twoich w Rzeszowie, a dziś jestem niezwykle dumny, że mogę Cię ponownie powitać tym razem w stolicy Polski, w Warszawie.

Drogi Wołodymyrze, dziś wita Cię cała Polska, witają Cię Polacy, witają Cię Ukraińcy – Twoi rodacy, którzy są naszymi gośćmi. Cieszymy się, że jesteś z nami! Cieszymy się ogromnie, że jest z nami także Ołena Zełenska Pierwsza Dama Ukrainy. Droga Ołeno, chylę przed tobą czoła, przed tobą i przed wszystkimi odważnymi, bohaterskimi ukraińskimi kobietami, przed matkami, siostrami, przed żonami, a także i wdowami, które w trakcie tej wojny wykazują się tak wielkim bohaterstwem, tak wielką, niezwykłą odpornością, siłą dbania o swoje rodziny, o swoich mężczyzn. Dziękuję wam z całego serca.

Wielce Szanowny Panie Prezydencie, Droga Pierwsza Damo Ukrainy, Panie Premierze, Pani Marszałek, Panie Marszałku, Szanowni Panowie wicepremierzy Polski i Ukrainy, Szanowne Panie i Panowie ministrowie, Szanowne Panie i Panowie generałowie, oficerowie, Szanowni przedstawiciele polskich samorządów miast, samorządów regionalnych, organizacji pozarządowych, wszyscy drodzy ukraińscy Przyjaciele, drodzy Rodacy, wszyscy Szanowni Państwo!

W 2008 roku prezydent Lech Kaczyński w swoim historycznym przemówieniu w Tibilisi podczas rosyjskiej agresji na Gruzję ostrzegał świat przed rosyjskim imperializmem. Mówił: dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze państwa bałtyckie a później może i czas na mój kraj, na Polskę. Ale mówił wówczas również, że Europa Środkowa ma odważnych przywódców. Miał w tym rację.

Jest dzisiaj z nami odważny przywódca, który nie opuścił swojego kraju, stolicy swojego państwa nawet wówczas, gdy wojska najeźdźców znajdowały się na jej przedmieściach. Przywódca, który swoją odwagą zainspirował swój naród do bohaterskiej obrony, który zainspirował cały świat do wsparcia dla walczącej Ukrainy, który sprzeciwił się rosyjskiemu kłamstwu, dezinformacji i który pokazał światu prawdę o rosyjskiej agresji. Wołodymyrze, jesteś bohaterem wolnego świata, ale dla nas jesteś przede wszystkim wielkim przyjacielem Polski. Dlatego w imieniu Rzeczypospolitej, w imieniu Polek i Polaków wręczyłem ci dzisiaj nasze polskie najwyższe odznaczenie: Order Orła Białego. To uhonorowanie odważnego przywódcy, ale to też wyraz wielkiego szacunku dla całego ukraińskiego Narodu, który reprezentujesz, a który toczy teraz bohaterską walkę w obronie swojej niepodległości.

Dziś, dokładnie w tym momencie, ukraińscy żołnierze toczą zacięte walki broniąc swojej ojczyzny. Bronią Bachmutu, Awdijiwki, Zaporoża, dziesiątków innych miejsc. Nadludzkim wysiłkiem powstrzymują rosyjskiego agresora, płacąc za to często najwyższą cenę, cenę własnego życia. Ale podziw budzi również postawa całego społeczeństwa ukraińskiego, które jest zjednoczone, zdeterminowane, żeby bronić swojego państwa. Każdego dnia wspiera walczących i nie dało się zastraszyć pomimo tego, że celem rosyjskich ataków są również obiekty cywilne, że bombardowane są domy mieszkalne, infrastruktura energetyczna, komunikacyjna, szpitale, przedszkola, szkoły.

To są zbrodnie, zbrodnie wojenne, które muszą zostać osądzone i rozliczone a zbrodniarze muszą zostać ukarani. Ale Ukraina pokazała całemu światu, że jest w stanie stawić czoła sąsiedniemu mocarstwu, państwu dużo większemu, teoretycznie dużo potężniejszemu niż ona. Putin nie osiągnął żadnego ze swoich strategicznych celów. Rosja poniosła i ponosi olbrzymie straty. To wielki sukces ukraińskiego państwa, to wielki sukces ukraińskiego społeczeństwa i to wielki sukces ukraińskich sił zbrojnych.

Ale do rozstrzygnięcia i zakończenia tej wojny droga jest jeszcze daleka. Ukraina potrzebuje wsparcia, potrzebuje dalszych dostaw nowoczesnego uzbrojenia. Polska była i jest jednym z liderów tego wsparcia. Doskonale wiemy, że kto broni swojego domu, kto broni swojej ojczyzny, kto broni swoich miast i wsi, kto broni swoich obywateli, ten pomocy potrzebuje natychmiast i nie ma czasu na czekanie. Dlatego staramy się jak najszybciej dostarczać walczącej Ukrainie wszystko to, czego potrzebuje: czołgi, transportery opancerzone, armatohaubice, wreszcie w ostatnich dniach także i samoloty. Dajemy przykład innym państwom, nieraz też przełamujemy ich upór i opór w sprawie dostaw broni.

Wiemy, że dzisiaj to wy toczycie walkę nie tylko o swoją niepodległość, ale także o bezpieczeństwo całej Europy. My, Polacy, doskonale pamiętamy, co to znaczy walczyć za wolność naszą i waszą. Wielokrotnie w historii przelewaliśmy krew w obronie innych krajów, dlatego tak bardzo doceniamy waszą odwagę i wasze męstwo i na każdym kroku apelujemy do świata o jeszcze większe i jeszcze szybsze wsparcie militarne dla wolnej i demokratycznej Ukrainy, dla obrońców jej granic.

Wsparcie dla wolnej, niepodległej Ukrainy było, jest i będzie w naszym kraju poza politycznym sporem. Jestem tego pewien, niezależnie od tego, czy rządzi lewica czy prawica. Tak było podczas Pomarańczowej Rewolucji, kiedy ówczesny prezydent Polski Aleksander Kwaśniewski należał do liderów wsparcia Ukrainy. Tak było też za prezydentury Lecha Kaczyńskiego, tak było wreszcie podczas rewolucji godności, kiedy na Majdanie niepodległości zgodnie wspierali waszą walkę zarówno przedstawiciele ugrupowań wówczas rządzących jak i opozycji. I tak jest także i dzisiaj w każdym momencie, kiedy zdajecie najtrudniejszy egzamin broniąc z bronią w ręku niepodległości swojej ojczyzny. Tak też będzie w przyszłości.

Szanowni Państwo! Drodzy Przyjaciele!

Na pomniku Tarasa Szewczenki, który znajduje się w samym centrum Warszawy, tutaj, nieopodal Belwederu, wyryte są przepiękne słowa, którymi ten wielki ukraiński wieszcz zwracał się do nas, do Polaków: „Podajże rękę, bracie Lasze, miejsce mi w swym sercu daj, a odzyskamy szczęście nasze, w imię Chrystusa – cichy raj.” Właśnie teraz, na naszych oczach, spełnia się to proroctwo wielkiego ukraińskiego poety. W godzinie próby my, Polacy, podaliśmy rękę naszym braciom w potrzebie. Otworzyliśmy swoje serca i natychmiast pospieszyliśmy z pomocą, przyjmując do swoich domów uciekających przed wojną sąsiadów, pomagając w transporcie, organizując zbiórki i akcje charytatywne, przekazując dary i przewożąc je na Ukrainę, do najbardziej potrzebujących. Robimy to cały czas, po dziś dzień. Zaangażowane w pomoc jest polskie państwo, samorządy, organizacje pozarządowe, kościoły, ale przede wszystkim zaangażowane są miliony Polek i Polaków. Także tutaj wśród nas są ci, którzy od pierwszych godzin rosyjskiej inwazji na wszelkie sposoby nieśli pomoc. Przyjechali tu z całej Polski. Jeszcze raz dziękuję z całego serca za ten wielki, powszechny, obywatelski zryw solidarności. Dziękuję z całego serca!

Szanowni Państwo! Kochani!

Polska jest krajem solidarności. Na całym świecie jest znana z wielkiego ruchu Solidarność, który zrzeszał miliony ludzi, który odważnie przeciwstawił się złu, który zmienił najnowszą historię świata przyczyniając się do upadku komunizmu. Jesteśmy z tamtej Solidarności niezwykle dumni. Ale po wybuchu tej wojny, wywołanej przez Rosję, pokazaliśmy, że solidarność to nie tylko wspaniała historia, ale że solidarność wciąż żyje w nas! Dziś jesteśmy równie dumni z drugiej wielkiej fali solidarności – solidarności z Ukrainą, z narodem ukraińskim. Dziękuję wam za to z całego serca.

Szanowni Państwo! Drodzy Przyjaciele!

Nie byłoby Solidarności, nie byłoby upadku komunizmu, nie byłoby odzyskania wolności bez Ojca świętego Jana Pawła II. Trzy dni temu obchodziliśmy rocznicę jego odejścia do Domu Ojca. Był nie tylko wielkim papieżem, był nie tylko największym Polakiem w historii. Był także wielkim orędownikiem pokoju i pojednania polsko-ukraińskiego. Mówił o tym we Lwowie podczas swojej historycznej pielgrzymki na Ukrainę. Jeszcze raz przypomnę Jego słowa: „Czas już oderwać się od tej bolesnej przeszłości. Niech przebaczenie udzielone i uzyskane rozleje się niczym dobroczynny balsam w każdym sercu. Niech dzięki oczyszczeniu pamięci historycznej wszyscy będą gotowi stawiać wyżej to, co jednoczy niż to, co dzieli, ażeby razem budować przyszłość opartą na wzajemnym szacunku, na braterskiej wspólnocie i braterskiej współpracy i autentycznej solidarności.”

To wielkie zadanie, które postawił przed nami Ojciec święty Jan Paweł II, właśnie dziś realizujemy. Wielkie narody w najważniejszych momentach historii, a my bez wątpienia jesteśmy w takim momencie, potrafią przekroczyć największe dzielące ich różnice i razem spojrzeć w przyszłość. A my jesteśmy wielkimi narodami. My, Polacy i Ukraińcy. Mamy wielką historię, wielką kulturę, ale mamy też i wielką, wspaniałą przyszłość, dlatego nie boimy się rozmów nawet na najtrudniejsze tematy w naszej historii. Pokazaliśmy to, Panie Prezydencie, naszą wspólną wizytą we Lwowie na cmentarzu Orląt Lwowskich i Strzelców Siczowych.

W oparciu o prawdę, o wzajemne zaufanie będziemy budować relacje pomiędzy naszymi narodami. Polaków i Ukraińców łączy wiele wieków wspólnej historii; wspaniałej, ale w wielu momentach także ogromnie trudnej, niezwykle bolesnej. Popełniliśmy wzajemnie wiele błędów, za które zapłaciliśmy dramatycznie wysoką cenę. Zaborcy i okupanci nie raz próbowali nas skłócić, skierować przeciwko sobie w myśl zasady „dziel i rządź”. Dziś także próbują, strasząc Polaków Ukraińcami i Ukraińców Polakami, ale ja głęboko wierzę i nie mam żadnych wątpliwości, że to im się nie uda. Dlatego wspólnie z tego miejsca wysyłamy dziś jasny przekaz do Moskwy na Kreml: nie uda wam się nas skłócić, nie uda wam się nas podzielić nigdy więcej!

Szanowni Państwo! Drodzy Przyjaciele!

Niemal dwa lata temu spotkaliśmy się tutaj, dokładnie w tym samym miejscu, z Panem prezydentem Wołodymyrem Zełenskim w zupełnie innej wtedy atmosferze. Byli z nami również wówczas nasi przyjaciele prezydenci Litwy, Łotwy i Estonii. Razem świętowaliśmy tutaj 230 rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 Maja, pierwszej w Europie a drugiej na świecie. Spotkanie zakończyło się wówczas podpisaniem wspólnej deklaracji, w której znalazły się jakże ważne słowa, które warto przypomnieć: „Z nadzieją patrzymy w przyszłość, wyrażamy przekonanie, że pomyślność naszego wspólnego dziedzictwa i wspólnego domu zakorzenionych w cywilizacji europejskiej wymaga, aby właśnie tak jak dom Europa była budowana na fundamencie podstawowych wartości i zasad. Są nimi bez wątpienia suwerenność, integralność terytorialna, demokracja, rządy prawa, równość i solidarność.”

Mimo tragedii wojny nadal z nadzieją patrzymy w przyszłość. Dlatego dziś te słowa są dla nas może jeszcze bardziej aktualne. Wolność, suwerenność, integralność terytorialna, demokracja, solidarność to wartości fundamentalne dla wolnego świata. Ale wolny świat musi udowadniać każdego dnia, że one coś znaczą, że to nie są tylko puste słowa.

Mówię o tym dzisiaj o tym nie przypadkowo, bo w wielu krajach po ponad czterystu dniach wojny narasta zmęczenie, znużenie i zniechęcenie. Pojawia się też podsycana przez rosyjską propagandę i dezinformację pokusa, żeby za wszelką cenę doprowadzić do jak najszybszego zawieszenia broni a w konsekwencji do zawarcia niekorzystnego dla Ukrainy pokoju z Rosją, który w gruncie rzeczy będzie polegał na tym, że Rosja będzie nadal zajmowała ukraińskie ziemie, które teraz okupuje. Nie ma na to naszej zgody! Polityka ustępstw i uległości względem Rosji i Władimira Putina prowadzona przez lata przez wielu liderów Europy wydała zatrute owoce. Trzeba przypomnieć, że jej efektem jest w istocie dzisiejsza agresja i tysiące niewinnych ofiar.

Tylko Ukraina ma prawo decydować o własnej suwerenności. O tym, na jakich zasadach będzie prowadziła rozmowy pokojowe. A jedyne warunki, jakich światowi liderzy powinni domagać się od Rosji, to całkowite wycofanie wojsk rosyjskich z terytorium Ukrainy. Całkowite wycofanie poza międzynarodowo uznane granice Ukrainy. Nie ma mowy o żadnym negocjowaniu ponad głowami Ukraińców. Jeżeli ktokolwiek w świecie coś takiego mówi, jeżeli rozpoczyna taką rozmowę, ja odpowiadam: a byłeś w Buczy? Byłeś w Borodiance? Byłeś w Irpieniu? Nie byłeś. To pojedź tam. Pojedź i powiedz ludziom, których bliscy zostali zamordowani, byli torturowani, gwałceni, powiedz im prosto w oczy, że ofiara ich bliskich, że ich cierpienie nie miało znaczenia, że wszystko będzie tak samo, jak dawniej.

Otóż ja wam mówię – nie może być tak jak dawniej i nie będzie. Ukraina będzie sama decydowała o sobie. Teraz i zawsze. I my będziemy stali na straży tego jako jej sąsiad. My, Polacy, jak mało który naród na świecie rozumiemy tragedię Ukrainy. Wiemy, czym jest wojna, wiemy, czym jest śmierć, cierpienie, zburzone miasta, wiemy, czym jest zbrodnia ludobójstwa. Ale wiemy też, że to wszystko nie złamie prawdziwego ducha narodu i ducha wolności. Świadectwem wiary w zwycięstwo wolności jest miejsce, gdzie dziś się spotykamy – Zamek Królewski w Warszawie. Zamek, który podzielił tragiczny los zburzonej Warszawy w trakcie II wojny światowej. Zamek został wtedy przez niemieckich okupantów zrównany z ziemią. Tu za mną nie było nic. Była pusta przestrzeń, a na ziemi jedynie zgliszcza. I ten zamek został podniesiony ze zgliszcz i ruin wysiłkiem całego naszego narodu, wysiłkiem Polaków, podobnie jak Warszawa – miasto nieujarzmione, miasto, które w istocie zwyciężyło, odrodziło się i dzisiaj jest piękne, jest wielką stolicą dumnego państwa.

Dlatego właśnie stąd, z Warszawy, z Polski, płynie dziś do świata apel – musimy stać przy Ukrainie. Musimy dalej wspierać ją militarnie, gospodarczo i humanitarnie. Musimy być w tym konsekwentni. Nie możemy zwątpić. Jesteśmy to wini ofiarom tej barbarzyńskiej agresji. Ukraina bardzo dziś potrzebuje wiary całego wolnego świata w jej zwycięstwo. My, Polacy, wierzymy głęboko, że Ukraina obroni się przed rosyjską agresją, że miliony jej obywateli będą mogły wrócić do swoich domów, które jako Zachód pomożemy odbudować, że Ukraina dołączy do Unii Europejskiej i do wspólnoty transatlantyckiej. Wierzymy w was. W wasze zwycięstwo.

Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy! Co nam obca przemoc wzięła, szablą odbierzemy!

(tu kilka słów po ukraińsku)

Niech żyje niepodległa Ukraina!

Niech żyje wolna, suwerenna, niepodległa Polska!

Niech Pan Bóg ma w swojej opiece nasze państwa i narody!


(Przemówienie spisałam z filmiku)



środa, 8 września 2021

Edmund Bondke - poz. 321

 Oto krótki tekst napisany przeze mnie „do szuflady” w 2012 roku po przeczytaniu notatki na odwrocie kartki z polskiego kalendarza.

***



Kościół klasztorny pijarów w Łowiczu.
Kaplica pamięci.


 Edmund Bondke - poz. 321.

Wyjeżdżając wiele lat temu z kraju zabrałam ze sobą między innymi kalendarz ścienny, taki z kartkami do zrywania. Ostatnią kartkę zerwałam z niego wiele lat temu. Na szczęście co roku ktoś z mojej rodziny przysyła mi do Stanów taki właśnie kalendarzyk. Cieszy mnie ta „ścienna” łączność z Polską.

Jedna kartka – jeden dzień życia. Nie tak dawno zerwałam kolejną kartkę, a był to 13 dzień kwietnia, piątek. Na odwrocie przeczytałam następujący tekst:

„W lipcu 1912 roku urodził się Edmund Bondke, nauczyciel, instruktor ZHP w stopniu harcmistrza, jeniec Starobielska zamordowany w Charkowie. Po wybuchu wojny zmobilizowany w randze podporucznika, przebył szlak bojowy z 55. Pułkiem Piechoty aż do wschodnich Kresów Polski. Tam został internowany. Rodzina otrzymała dwie kartki pocztowe ze Starobielska. Jedna z datą 11 listopada 1939 r. zaczynała się od słów: Najdroższa Janeczko! Jestem w Rosji Sowieckiej. Czuję się zupełnie zdrowy. Ranny nie byłem. Powiadom o tym Marcię, Władka i Twoich rodziców... Drugą była kartka z datą 11 grudnia 1939 r. z życzeniami z okazji zbliżających się świąt Bożego Narodzenia: Najdroższa żono! Z powodu zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia łamię się w myśli z Tobą, rodzicami twymi i rodzeństwem opłatkiem wigilijnym. Życzę Wam, aby Nowy Rok był dla nas łaskawszy i pomyślniejszy. Mnie zdrowie dopisuje, jedynie niepokoi mnie brak wiadomości od Twoich... Rodzina otrzymała jeszcze telegram ze Starobielska (w języku niemieckim) z datą 8 kwietnia 1940 roku potwierdzający odbiór kartki pocztowej od żony Janiny. Ten telegram i dwie kartki to ostatnie pamiątki, jakie zachowały się po Edmundzie Bondkem.”

***

Ile trzeba wydrukować kalendarzy, aby każdemu zamordowanemu na Wschodzie rodakowi poświęcić jedną kartkę, zawierającą ot, choćby tyle zdań, ile poświęcono nauczycielowi Edmundowi Bondke?

Ile kalendarzy poświęconych bezimiennym ofiarom bolszewickiego, sowieckiego ludobójstwa?

Spróbujmy to policzyć, czy choćby oszacować.

1   Na stronach Katedry Polowej Wojska Polskiego znajduje się 17945 nazwisk, podzielmy tę liczbę przez (dla uproszczenia) 365 dni, a otrzymamy wynik oszałamiający – ponad 49 lat!

        Kalendarzy dedykowanych zamordowanym z ukraińskiej listy katyńskiej będzie na 9 lat.

3.  Przyjmuje się, że białoruska lista katyńska zawiera 3870 nazwisk. To kalendarze na 10,5 roku.

4.   Pamiętajmy o ofiarach, których ani nazwisk, ani miejsc spoczynku jeszcze nie znamy. Ile wydrukujemy kalendarzyków ściennych, których kartki będą białe, puste?

    Nie zapominajmy o ofierze życia złożonej przez Polaków zamordowanych przez Sowietów tylko dlatego, że byli Polakami i „nie byli przydatni” dla nich. Rozpocznijmy druk już dziś!

Chwała Bohaterom!

Jeszcze Polska nie zginęła!

***

Zachęcam do odwiedzenia strony poświęconej Edmundowi Bondke, starannie przygotowanej przez uczniów I LO im. J. Dąbrowskiego w Rawiczu: http://prezi.com/5d8gvif6qna6/edmund-bondke/

Warto zajrzeć tu:

http://pl.wikipedia.org/wiki/Ukrai%C5%84ska_Lista_Katy%C5%84ska

http://pl.wikipedia.org/wiki/Bia%C5%82oruska_Lista_Katy%C5%84ska




piątek, 2 lipca 2021

U zbiegu rzek, czyli polski ślad amerykańskiej wojny Północy z Południem

Ten tekst to list z 2009 roku do mojej najstarszej siostry. Nigdy mi nie powiedziała tego wprost, ale wiem, że nie pochwalała mojej emigracji do Stanów. Chciałam, żeby razem ze mną zobaczyła ten „kawałek” Ameryki.

-------------------------------------------------------------------


U zbiegu rzek, czyli polski ślad amerykańskiej wojny Północy z Południem

 

Przez Oceanu ruchome płaszczyzny

Pieśń Ci, jak mewę, posyłam, o! Janie...

 Cyprian Norwid, „Do Obywatela Johna Brown”

 

Z naszej bazy wypadowej wyprawiamy się na zachód. Cel: miasteczko Harpers Ferry w Zachodniej Wirginii. Ponieważ nie jest to Wielka Wyprawa, lecz tylko mała wycieczka z jednym noclegiem, najpotrzebniejsze rzeczy mieścimy w małej torbie. Trudno na tej trasie zabłądzić, toteż wyłącznie dla zabawy i wypróbowania nowego urządzenia podłączamy GPS, uzupełniamy niedobory w baku i w drogę!

Pierwsza niespodzianka spotyka nas już na obwodnicy Baltimore zwanej Beltway: zator. Wcale nas to nie dziwi, bo w piątkowe popołudnie jest to zwyczajny traffic. Wleczemy się w korku dobrych 40 minut. Lepiej, czyli szybciej, jedziemy autostradą I-70, ale tuż przed Frederick znów korek. Mijają nas wielkie, transportowe „smoki” z tablicami z Kalifornii, z Utah, z New Jersey. Niskie słońce odbija się w każdym calu pięknie wypolerowanego lakieru tych elegantek. Kiedy mija nas przyczepa jednej z ciężarówek, poprzez rockowe poczynania Davida Cooka (zwycięzca American Idol) wdziera się do wnętrza naszego samochodu potężny szum silnika. Wielkie koła obracają się z hukiem na wysokości mojego policzka, jakby za chwilę miały mnie zahaczyć, więc instynktownie odsuwam się od szyby.

Ciężarówy nie jadą z nami dalej, skręcają na stację, bo muszą się zważyć, zmyć kurz, przespać, odpocząć przed dalszą drogą. My, sprawdzając wskazania GPS-u (niestety, godzina przybycia do celu coraz bardziej się oddala), posuwamy się prosto w zachodzące słońce. Wokoło ciemnieje linia lasów porastających zbocza Appalachów. Jak tu pięknie! Pięknie jest też w październiku, kiedy można napawać wzrok pełną gamą kolorów jesieni, takich samych jak w Polsce. Spore odcinki trasy dosłownie wycięte są w skałach, mijamy tablice z ostrzeżeniami przed spadającymi głazami. Jeszcze tylko most przez rozlewający się bełkotliwie Potomac, potem drugi nad dostojną Shenandoah River i – jesteśmy w miasteczku Charles Town, w miejscu noclegu.

Po wczesnym śniadaniu wyprawiamy się „do miasta”. Pogoda wymarzona na zwiedzanie, choć koło południa upał i wilgotność dają się nam we znaki. Z przewodnika już wiemy, że w 1751 roku Robert Harper kupił spory kawał gruntu, a kilka lat później uruchomił prom, którym przewoził osadników przez Potomac na zachód. Stąd pochodzi nazwa miasta: Harper’s Ferry – prom, promowa przeprawa Harpera.

Miasteczko położone jest w krajobrazowo pięknym i dzięki temu atrakcyjnym turystycznie miejscu, gdzie zlewają się dwie duże rzeki: Potomac i Shenandoah oraz spotykają trzy stany: Maryland, Wirginia i Wirginia Zachodnia (obszar wydzielony z terytorium Wirginii w 1863 roku). Miejskie zabudowania zajmują niezbyt rozległy teren, a wąskie uliczki miejscami wyłożone kostką, biegną to w górę, to w dół. Nasze oczy żądne wrażeń, wśród licznych zwiedzających szybko wyławiają kobiety odziane w historyczne stroje. Po chwili spostrzegamy żołnierzy w mundurach z XIX wieku, stojących przed wejściem do dawnego (bądź przystosowanego do potrzeb turystyki) urzędu burmistrza i naczelnika policji.

Wędrówkę rozpoczynamy naturalnie od pamiątkowego zdjęcia na mostku ponad zlewiskiem rzek. Tylko specjaliści wiedzą, czy to Potomac wpływa do Shenandoah, czy odwrotnie. Potomac płynie tu szeroko, leniwie i spokojnie, Shenandoah zaś spieszy się. Niejako przy okazji łapiemy w obiektywy przelatujące nad naszymi głowami z wielkim hałasem gęsi oraz wielką rzadkość: czaplę modrą.

Czapla modra (Blue heron)


Oprócz podziwiania przyrody chcemy zobaczyć miejsca związane z abolicjonistą Johnem Brownem. Jego historia daje się streścić w kilkunastu zdaniach. Brown wraz ze swą niewielką załogą jesienią 1859 roku najechał Harpers Ferry w nadziei zdobycia broni w tamtejszych arsenałach. Planował, że będzie to zaczynem powstania niewolników, które rozprzestrzeni się na całe Południe. Nic takiego się jednak nie stało, a jak na ironię pierwszą śmiertelną ofiarą wydarzeń był – usiłujący zaalarmować o napaści – czarny wolny człowiek nazwiskiem Heyward Shepherd. Wiadomość o jego śmierci dotarła lotem błyskawicy do Waszyngtonu, skąd dla uśmierzenia buntu wysłano 86
marines pod dowództwem ówczesnego pułkownika Roberta E. Lee. Po fiasku negocjacji z buntownikami, zabarykadowanymi w budynku straży pożarnej, żołnierze za pomocą wielkich młotów skruszyli drzwi i wtargnęli do wnętrza. Po krótkiej wymianie ognia 10 zbuntowanych farmerów poległo, 4 zbiegło, a 4 wytrwało przy swoim dowódcy. Ranny John Brown został pojmany i umieszczony w klatce w więzieniu w Charles Town, gdzie został skazany na śmierć przez powieszenie i bez prawa do ułaskawienia. Należy dodać, że nie wyraził zgody na uznanie go za niepoczytalnego, co mogłoby uratować mu życie.

Stajemy przed niepozornym budynkiem, tablica informacyjna głosi, że dawniej mieściła się w nim straż pożarna, później arsenał, zajęty 17 października 1859 roku przez oddział Browna, zdobyty następnego dnia przez żołnierzy. Przeczytać można również, iż budynek ten został przeniesiony z miejsca swego pierwotnego posadowienia o ok. 150 stóp.

Wchodzimy do ciasnego wnętrza z jakimiś skrzyniami i wózkami, usiłując wyobrazić sobie, jak mogła przebiegać walka kilkunastu zmęczonych, zdesperowanych, gotowych na śmierć mężczyzn z przeważającymi liczebnie, dobrze wyszkolonymi, wypoczętymi żołnierzami.


Fort Johna Browna

Zmierzamy do muzeum Johna Browna. Kilka sal, eksponatów niewiele. Wchodzących wita sporych rozmiarów malowidło w dziwnie znajomym nam, Europejczykom z byłej sowieckiej domeny, stylu. Przedstawia nadnaturalnej wielkości starca z rozwianą brodą, rozpościerającego ramiona (prawa ręka trzyma karabin, lewa ściska dokumenty) nad towarzyszami, osłaniając ich. Poniżej widać gwiaździsty sztandar, dymy wystrzałów, postaci walczących. Symbolizm i patos aż śmieszny, bo zupełnie niepotrzebny.

W następnej sali można obejrzeć krótki film o abolicji. Po skrzypiącej podłodze przechodzimy dalej, oglądamy broń zgromadzoną przez oddziałek Browna. Są to piki osadzone na długich, drewnianych trzonkach. Żołnierze naturalnie byli lepiej uzbrojeni. Przystajemy przed gablotą, w której bojownik z żołnierzem krzyżują broń.

W przedniej części gabloty młot, będący na wyposażeniu żołnierzy



W kolejnym pomieszczeniu naszą uwagę zwraca piękna płaskorzeźba, przedstawiająca długobrodego Browna i... czy ten drugi to Norwid? Tak, to Norwid, nietrudno rozpoznać – dodatkowo upewnia nas napis na tablicy pamiątkowej, ufundowanej przez
American Council for Polish Culture.

John Brown w międzynarodo­wej perspektywie”


„Drobne utwory poetyczne” Cypriana Norwida:
 na lewej karcie widoczne wiersze
„Do Obywatela Johna Braun” [pisownia oryginalna]
i „John Brown”

Jesteśmy pod wrażeniem tej tablicy, nie spodziewaliśmy się zobaczyć takiego uhonorowania polskiego poety i myśliciela.

[Podobnych patriotycznych przeżyć i dumy dostarczyła mi wizyta w National Air and Space Museum w Waszyngtonie, kiedy w części poświęconej walkom powietrznym podczas II wojny światowej, pośród zdjęć lotników z największą liczbą zestrzeleń, wypatrzyłam fotografię Witolda Urbanowicza, dowódcy dywizjonu 303].

W sąsiednich gablotach eksponowane są gazety z Europy pełne informacji o egzekucji amerykańskiego bojownika o zniesienie niewolnictwa.

W pełni usatysfakcjonowani, moglibyśmy zakończyć zwiedzanie, ale jak tu nie wejść choć na chwilę do rzymsko-katolickiego kościoła pod wezwaniem św. Piotra (neogotyk, 1833 r., msze w niedziele przed południem), górującego nad miasteczkiem? Jest to jedyny w Harpers Ferry budynek, który nie ucierpiał podczas walk w wojnie secesyjnej. Wdrapujemy się więc po kamiennych schodkach, a pomni przestrogi, że niektóre stopnie mogą być obluzowane a kamienie śliskie, bo wygładzone przez tysiące par obuwia – trzymamy się metalowej balustrady.

Na szczycie schodów pracownica muzeum w historycznym stroju wita turystów i zaprasza do zwiedzania. Wchodzimy do niewielkiego, pieczołowicie zadbanego wnętrza, utrzymanego bez przepychu tak charakterystycznego dla katolickich świątyń. Podziwiamy witraże (niektóre z nich są dedykowane pamięci konkretnych osób) i wspaniale zabudowany chór. Pośrodku nawy informacji turystom udziela dżentelmen w uniformie członka dawnej formacji paramilitarnej, przeznaczonej do ochrony obywateli i budynków publicznych.

Jeszcze mały spacer reprezentacyjną ulicą i nagle… znajdujemy się w innym świecie! Po obu stronach sklepy z odzieżą, obuwiem, spożywcze, z artykułami żelaznymi, jest także księgarnia, w witrynach eksponaty – wszystko z połowy XIX w. Po ulicy przechadzają się te same panie, które zauważyliśmy wcześniej, żołnierze przybywają czwórkami.


Harpers Ferry - dwa światy

Z ciekawością zaglądamy do mieszczańskich domów, należących do rodzin znanych z nazwiska. Przy wejściu krótka informacja o tym, kim byli, czym się zajmowali. Mieszkania wyposażone w najpotrzebniejsze sprzęty, na ścianach malowana tapeta, która była wtedy oznaką luksusu i symbolem zamożności. Pomieszczenia niewysokie a okna małe, żeby wpuszczały jak najmniej słonecznego żaru. Ganki przed domami rozległe i zadaszone, bo spało się tam w upalne lato, gdy w mieszkaniu trudno było wytrzymać i o klimatyzacji nikt jeszcze wtedy nie słyszał.

Lato na Wschodnim Wybrzeżu potrafi dać się we znaki! Zmęczeni wsiadamy do klimatyzowanego samochodu i po nieco spóźnionym drugim śniadaniu (zwanym przez Amerykanów nie wiedzieć czemu lunch) zakupionym w klimatyzowanym przydrożnym fast food bez wysiadania z auta, wracamy do naszego klimatyzowanego siedliska uporządkować wrażenia i zdjęcia.

W drodze powrotnej minęliśmy położone na wzgórzu The John Brown Wax Museum, którego nie odwiedziliśmy, nie podziwialiśmy też panoramy ze skał Jeffersona, nie wędrowaliśmy appalachijskim szlakiem, słowem – należy wrócić tu w październiku, w 150. rocznicę wydarzeń, które stały się katalizatorem wojny Unii z Konfederacją.

---------------------------------------------------------

Warto odwiedzić:

http://www.nps.gov/HAFE/

http://en.wikipedia.org/wiki/John_Brown's_raid_on_Harpers_Ferry

http://pl.wikisource.org/wiki/Do_obywatela_Johna_Brown




środa, 23 grudnia 2020

Wśród nocnej ciszy...

 

Gwiazdki mojego dzieciństwa pachniały śniegiem, pastą do podłogi i piernikiem. Kiedy przymknę oczy, widzę Mamę, która bardzo wczesnym rankiem, gdyśmy wszyscy jeszcze spali, pochylała się nad stojącą przy kaflowym piecu dzieżą, zagniatając ciasto na piernik. Aromatycznego ciasta musiało wystarczyć aż do Trzech Króli. Pomagaliśmy przy wykrawaniu pierniczków i drobnych ciasteczek, objadaliśmy cichcem kruszonkę z drożdżówki, ucieraliśmy lukier i mak na makowiec, aż ręce bolały!

Święta spędzaliśmy rodzinnie. Ze stolicy przyjeżdżał mój starszy i jedyny Brat – wówczas student. Najstarsza Siostra odwiedzała nas nieczęsto, ale kiedy już zjeżdżała, to z całą rodziną i w domu było wtedy bardzo wesoło. Jej starsi ode mnie synowie byli rzetelnymi urwipołciami, ale grzecznie zwracali się do mnie „ciociu”. Urlop spędzała z nami też druga wg starszeństwa Siostra. My, młodsze dziewczynki, bardzo czekałyśmy na starsze rodzeństwo i na prezenty od nich, bo były tak bardzo inne niż to, co można było dostać w powiatowym miasteczku – pachniały wielkim światem!

W dzień wigilii od rana panowało wielkie zamieszanie. W kuchni, wśród zapachów zupy rybnej, smażonego karpia i bigosu, krzątała się Mama ze swoimi starszymi córkami, przygotowując wieczerzę, przekąski i różne świąteczne dania. Mama tłumaczyła, dlaczego karp jest tą „wyróżnioną” rybą – otóż dlatego, że kości znajdujące się w głowie tej ryby przypominają narzędzia Męki Pańskiej. Tatuś przynosił z piwnicy butelkę domowego wina na wieczór, a później z Bratem ustawiali w pokoju choinkę, którą wspólnie ubieraliśmy w gromadzone przez lata bombki, łańcuchy z bibułki, ozdoby ze słomy i z wydmuszek. Mama co chwilę rzucała okiem na nasze dzieło. Któraś z młodszych dziewczynek prasowała mocno ukrochmalone serwetki i obrus. Z „Mazowszem” i „Śląskiem” nuciliśmy kolędy płynące z radia.

Odświętnie ubrani czekaliśmy, aż Tato weźmie w dłonie najpiękniejszy w całym domu talerzyk z opłatkiem i powie „No, Marysiu, wesołych świąt!” Opłatek zaczynał krążyć od Rodziców przez Rodzeństwo według starszeństwa, aż wszyscy podzieliliśmy się tym symbolem Bożego Dzieciątka. Wówczas można było zasiąść do stołu. Po wieczerzy cała dzieciarnia w napięciu oczekiwała dźwięku dzwonka oznajmiającego, że przed chwilą w „choinkowym” pokoju Gwiazdor zostawił prezenty. Mama przez chwilę przekomarzała się z nami, aż wreszcie ze śmiechem otwierała drzwi, a my nieruchomieliśmy w progu odurzeni żywicznym zapachem drzewka, sycąc oczy jego blaskiem.

Chłodne powietrze w pokoju pachniało pastą do podłogi, choinką i ciastem. Pośrodku pysznił się stół, pięknie nakryty najładniejszym obrusem. Na kredensie, na stole, a nawet na pianinie starsze Siostry rozstawiły kolorowe talerze z grubej tektury z wytłaczanymi zimowymi scenkami i postaciami św. Mikołaja i św. Rodziny, na których każdy znalazł pierniczki, jabłka, pomarańcze, orzechy oraz różne cukierki i słodycze, które Mama zapobiegliwie gromadziła w tych trudnych czasach Gomułkowskiego PRL-u.

Dorośli siadali wokół stołu, dzieci na sofie, czasem któreś znikało pod stołem. Tatuś zapalał świeczki na choince. To był jego przywilej i obowiązek. Jedno z dzieci uwijało się z przejęciem wokół drzewka, wybierając ostrożnie prezenty i wyczytując imię obdarowanego. Rozpakowywanie prezentów zaczynało się wtedy, gdy ostatni upominek trafił do właściwych rąk. Ileż było oglądania, zachwycania się, przymierzania, podziękowań, czasem nawet łez. Nie brakowało też przestróg: „a nie zepsuj od razu!”

(Wśród moich upominków powtarzały się zeszyty do kolorowania, pudełko kredek, piżamki, czapeczki z szalikiem w komplecie, różne gry planszowe, ale najczęstszym i najbardziej ulubionym prezentem były książki, np. „Książę i żebrak” czy „Chata wuja Toma”. Do końca świątecznej przerwy były przeczytane!)

Kiedy już nacieszyliśmy się prezentami, Mama wyłączała światło i przy blasku choinkowych świeczek intonowała kolędę, najczęściej "Wśród nocnej ciszy". Dołączaliśmy się wszyscy jak kto potrafił i sumiennie wyśpiewywaliśmy wszystkie zwrotki. Czasem Tatuś brał skrzypce (dawniej wiejski nauczyciel musiał umieć wszystko), a kiedy Tatuś poszedł na pasterkę do Nieba, Brat siadał do pianina. Na śpiewaniu, zjadaniu smakołyków, zabawie prezentami i pogawędkach upływał nam ten święty wieczór.

Kiedy przyszła pora, zaczynaliśmy szykować się do pasterki. Do kościoła mieliśmy trzy kilometry. W święta rzadko mogliśmy liczyć na podwózkę, bo okoliczni gospodarze też mieli gości, więc miejsca na saniach czy w bryczkach brakowało. Po mszy świętej wracaliśmy ze śpiewem i zmarzniętymi nosami, rzucając się w domu na gorący barszcz, mimo że był to środek nocy. Kładłam się spać w nowej flanelowej piżamce, ciesząc się na nadchodzące dni.

***

Gwiazdki mojego dzieciństwa zlewają się w mej pamięci, nakładają na siebie, tworząc obraz zamglony i niewyraźny. Z tej mgły wyłaniają się postaci moich Rodziców: wyprostowany, mocny Tata i cicha, drobna, wiecznie zatroskana Mama. To im zawdzięczam beztroskę moich dziecięcych świąt Bożego Narodzenia.

Wierzę, że teraz razem kolędują u Boskiego Tronu. I wierzę, że do chóru dołączyły moje starsze Siostry – Janka i Inka.





poniedziałek, 21 grudnia 2020

Gwiazdki na obczyźnie...

 


Pierwsze święta Bożego Narodzenia w Stanach Zjednoczonych... Nie mieliśmy ani prezentów, ani choinki, ani samochodu, żeby dojechać do centrum handlowego. Ale mieliśmy szczęście, bo obracaliśmy się wśród życzliwych Polonusów. Wspólne zakupy zaproponowali nam Henio i Irena. Pojechaliśmy do okazałego centrum handlowego, które zrobiło na mnie oszałamiające wrażenie: hektary powierzchni, wielopoziomowe domy towarowe, butiki pod wspólnym dachem, miejsca, gdzie można było spróbować nowych przekąsek; wewnątrz żywe drzewa, ruchome schody, najprzeróżniejsze zapachy, świąteczna muzyka, wspaniałe dekoracje, tłum zadowolonych, uśmiechniętych ludzi. A między nimi my, mniej uśmiechnięci, bo bardziej ograniczeni portfelem.

Zrobiliśmy udane zakupy, ba! nawet zdobyliśmy choinkę. Przyozdobiliśmy ją najtańszymi, celuloidowymi bombkami i ozdobą, którą córka zrobiła w szkole. Opłatek przywiozłam z Polski, więc było prawie jak w domu. Po wieczerzy zostaliśmy zaproszeni przez Ulę i Karola, którzy już zadomowili się w swoim niedawno kupionym domu. Wigilijny wieczór spędziliśmy wymieniając się drobnymi upominkami i słuchając opowiadań rodaków o ich amerykańskiej codzienności. W Boże Narodzenie razem z naszymi miłymi gospodarzami poszliśmy na mszę. Modliłam się cichutko po polsku, pieśni zanucić nie umiałam, ale radość z narodzin Pana Jezusa była taka sama.

Następnego dnia zostaliśmy zaproszeni przez Heniów na wycieczkę do Waszyngtonu na wystawę „Circa 1492: Art in the Age of Exploration”. Wystawa była elementem obchodów 500-lecia odkrycia Ameryki. Rzeźby, obrazy, rysunki, drukowane księgi, mapy, instrumenty badawcze, tkaniny i inne eksponaty reprezentowały cały ówczesny świat, a więc Europę, Afrykę Zachodnią i świat Islamu, Japonię, Koreę, Chiny i Indie, kulturę Azteków i Inków... Z naszych polskich skarbów widzieliśmy „Damę z gronostajem” oraz księgę z Akademii Krakowskiej z nazwiskiem Mikołaja Kopernika wpisanego w poczet żaków. Gdyby nie wspaniałomyślność naszych znajomych, którzy obejrzeli wystawę dużo wcześniej i do stolicy jechali specjalnie dla nas, nie mielibyśmy szansy obejrzeć tych wszystkich cudów.

Takie były nasze pierwsze święta za granicą.

***

Od kiedy rodzina powiększyła się o synową, zięcia i wnuczka, wigilie przybrały międzynarodowy charakter. Zięć i synowa są Amerykanami, więc - ciekawi polskich obyczajów - chętnie włączali się w przygotowania i cieszyli się na nasze tradycyjne postne potrawy, wspólnie śpiewaliśmy międzynarodową kolędę „Cicha Noc”. Aby było sprawiedliwie, polska część rodziny rezygnowała z prezentów w wigilijny wieczór i poszukiwaliśmy ich pod choinką we wczesny świąteczny poranek.

Trochę jednak smutno w ten wigilijny wieczór; mimo większej rodziny, mimo ładnej, zimowej pogody, błyszczącej choinki w udekorowanym mieszkaniu i kolorowych lampek przed domem. Każda moja wigilia zawiera tę odrobinę smutku, bo rzecz nie w ilości osób. I, jak co roku, kiedy będziemy składać sobie życzenia, córka szepnie: „mamo, nie płacz, tak nie lubię, kiedy płaczesz”. Widać takie mają być teraz moje wigilie.

***

Jesus is the Reason for the Season. To hasło, wypisane na wielkim billboardzie umieszczonym przy autostradzie I-95, widoczne jest z daleka. Czy trzeba o tym przypominać? Tak, z pewnością.

Sezon świąteczny w Stanach Zjednoczonych rozpoczyna się zaraz po Święcie Dziękczynienia wielkimi zniżkami na wszelkiego rodzaju towary, mówi się o tym dniu black Friday. (Z czasem zwyczaj ten przyszedł i do Polski). Nad ruchomymi schodami domów towarowych wiszą girlandy błyskających lampek, z sufitów zwisają olbrzymie papierowe bombki, po mallu przechadza się ho-ho-ho Santa, z głośników dobiegają najpopularniejsze piosenki świąteczne. Ani się człowiek obejrzy, a „sezon” będzie trwał cały rok i w tym całym zamieszaniu zapomnimy, że chodzi o Dzieciątko Jezus!






poniedziałek, 14 grudnia 2020

1981

 

Trzynastego grudnia roku pamiętnego

Wylęgła się WRONa z jaja czerwonego.

Rozpostarła skrzydła od Gdańska po Kraków,

Wtrąciła za kraty najlepszych Polaków.

 

Rozpostarła skrzydła i klepie slogany,

Aż otworzył oczy naród oszukany.

Prawdziwi Polacy w więzieniach siedzieli,

Bo się o swój honor wreszcie upomnieli.

 

Że strzelać nie będzie, WRONa obiecała,

Tymczasem na Śląsku znów się krew polała.

Rodacy, Polacy, nie dajcie się męczyć,

Trzeba wreszcie WRONie podły łeb ukręcić.

 

Śpiewa cała Polska, śpiewa naród cały,

Aż się z dupy WRONie pióra posypały.

Jak wiecie Rodacy, prawda nie upadła,

Bo czerwoną WRONę „SOLIDARNOŚĆ” zjadła!

 


Po ogłoszeniu „stanu wojennego na całym obszarze Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej” żyło się nerwowo i wszyscy martwili się, jakie będą te święta? Synek chodził wystraszony, że jest wojna, mąż bez przerwy gdzieś biegał, a ja bałam się tych jego wypadów do Gdańska i tego czekania. Któregoś razu nie dość, że wrócił bardzo późno, to na dokładkę bez rękawiczek! Wyrzucił je, bo milicjanci ładowali do suki każdego, kto miał brudne ręce, a kto miał brudne ręce, ten był winien rzucania kamieniami! Szczęśliwie nie przyszło im do zakutych zomowskich łbów, że aby uzyskać ich certyfikat niewinności wystarczyło pozbyć się zabłoconych rękawiczek. Innym razem wracał pieszo z Gdańska do Oliwy przez Biskupią Górkę, żeby uniknąć łapanki. Myślę, że powinien był wtedy zrobić kurs przewodnika po Gdańsku.

Kiedy minęły gorące dni 16 i 17 grudnia, można było zacząć myśleć o przygotowaniu świątecznego zaopatrzenia dla rodziny. Ludzie ustawiali się w kolejkach po wszystko i wszędzie, lekceważąc godzinę milicyjną. Po kilku incydentach wywiezienia kolejkowiczów w las aż za Pruszcz Gdański i zostawieniu ich tam na mrozie (a zima była wtedy niczego sobie, pamiętacie?), nawet nie przyszło mi do głowy nocne stanie. Trzeba było spyżę zdobywać za dnia, sposobem.

Któregoś popołudnia wpadł do nas Piotruś, kolega naszego synka, i łapiąc powietrze wysapał, że „na górce” są karpie i jego mama trzyma dla mnie kolejkę. Czym prędzej popędziłam do sklepu. Z dala można było zobaczyć, że niewielkie wnętrze wypełnione jest do ostatnich granic. Weszłam do gwarnej, ciepłej hali i odszukałam Terenię. Zaczęłyśmy przysłuchiwać się głośnej rozmowie stojących przed nami mężczyzn, uczestniczących we wcześniejszych nawalankach z milicją i dzielących się wrażeniami.

Gonitwy Gdańszczan z milicją wokół dworca i Zieleniaka, mimo że okoliczności były nieśmieszne, panowie przedstawiali niezwykle barwnie a milicję tak karykaturalnie, że w delikatesach szybko zrobiło się wesoło i jakoś tak przyjaźnie. Tego zdrowego śmiechu było nam wówczas bardzo potrzeba. Jednak kiedy temat się wyczerpał, wszyscy zaczęliśmy skupiać się na tym, czy tych ryb aby wystarczy, czy „dojdą” do nas i znów zaczęliśmy spoglądać na siebie trochę wilkiem, bo wiadomo – ten w kolejce przede mną to wróg!

Ruchem jednostajnie niemrawym kolejka posuwała się do lady, jednak klientów nie ubywało, gdyż okupowane były wszystkie stoiska. Na monopolowym sprzedawano słodycze. Wypatrzyłam tam Karolcię i Pawełka wraz z ich mamą. Maluchy ubrane były jak na podróż koleją transsyberyjską, a pulchna Karolcia w swojej puchatej czapeczce wyglądała jeszcze pulchniej. Dorota właśnie zakupiła przydziałowy wyrób czekoladopodobny i wkładała go do torby, nie reagując na podskoki córeczki dopominającej się konsumpcji na miejscu. Tłumaczyła, że czekoladka będzie na święta i dla wszystkich, co dziewczynka skomentowała – Patrz, Paweł, my takie chudziaszki, a mama nam czekolady żałuje! Na te słowa wszyscy stojący w pobliżu zaczęli się rozglądać, chcąc na własne oczy zobaczyć te zabiedzone dzieci i ich wyrodną matkę, ale kiedy ujrzeli pyzate, rumiane i zadowolone buzie „chudziaszków”, śmiechom nie było końca.

Ale na tym nie koniec. Mniej więcej po godzinie stania mama Piotrusia zaczęła się skarżyć, że pieką ją oczy i prosiła, żeby sprawdzić, czy nie zaprószyła czegoś. Ale i mnie zaczęło coś mocno przeszkadzać pod powiekami. Wkrótce przyczyna naszych dolegliwości wyszła na jaw: to z porozpinanych kożuchów, płaszczy i kurtek klientów sklepu „na górce” parował na potęgę gaz łzawiący! Po chwili wszyscy tarliśmy oczy i płakali nie tyle od gazu, ile ze śmiechu, że można bezbłędnie wskazać uczestników niedawnych „nielegalnych zgromadzeń i zamieszek” w Gdańsku.

Ryb wystarczyło, były wszak na kartki. Na święta Bożego Narodzenia pojechaliśmy do mojej mamy, bo wredna WRONa krakała, że w granicach województwa nie trzeba zezwolenia na podróż.