Translate

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Krwawy Kociołek to kat Trójmiasta

Fotografia portretu nagrobnego Zbyszka Godlewskiego



Stanisław Kociołek 16 grudnia 1970 r. nakłaniał strajkujących w Gdyni do powrotu do pracy. W swym przemówieniu, transmitowanym przez telewizję jedynie na Wybrzeżu, na stoczniowców zrzucił ciężar moralnej odpowiedzialności za spowodowanie „zajść” i za zniszczenia, a żądanie podwyżki płac nazwał demagogią. Kociołek stwierdził, że przystapienie do pracy jest jedynym uczciwym wyjściem dla robotników. Ci, którzy przejęli się jego apelem - zginęli.

Kociołek, będący wówczas sekretarzem Komitetu Centralnego PZPR i członkiem Biura Politycznego KC partii nie mógł nie wiedzieć, że następnego dnia rano stocznia będzie zablokowana przez wojsko.


(Przemówienie teraz niedostępne na YT).



Słuchałam tego przemówienia w domu, w środowy wieczór 16 grudnia. Lekcje były odwołane, szkoły zamknięte. Ale zanim to nastąpiło, nauczyciele przeprowadzali uświadamiające pogadanki dla starszej młodzieży. Nie mieli łatwo. Nie wiedzieliśmy dokładnie, co się dzieje, poza tym, że stoczniowcy ze Stoczni Gdańskiej im. Lenina „wyszli na ulice”. Gdański oddział telewizji w programach informacyjnych pokazywał tylko mężczyzn wybijających okna wystawowe (wg nich byli to stoczniowcy) i ludzi rabujących sklepy. Nie było uczciwej informacji w lokalnych gazetach „Głos Wybrzeża” i „Dziennik Bałtycki”.

Potem były święta. Smutniejsze niż zwykle, choć nikt z rodziny ani znajomych nie zginął. Brat, który przyjechał na święta z Warszawy, ze zdziwieniem pytał, dlaczegóż dworzec kolejowy i dom partii w Gdańsku są spalone, dlaczego miasto wygląda jak po walkach ulicznych w powstaniu?

Dziś dowiaduję się, że wicepremier rządu PRL, krawy Kociołek, ten kat Trójmiasta, został uniewinniony od zarzutu sprawstwa kierowniczego. Bezpośredni sprawca masakry na peronie i kładce nad torami na stacji Gdynia-Stocznia umknął sprawiedliwości. Czekam, że spełnią się słowa Krzysztofa Dowgiałły z Ballady o Janku Wiśniewskim: poczekaj draniu, my cię dostaniem.

Słowa pieśni brzmią jak zapowiedź zemsty. Ale tu nie o zemstę idzie. Tu idzie o podstawowe prawo do sprawiedliwości. O uczciwe osądzenie winnych i o sprawiedliwą odpłatę za krzywdy, poniżenie, za śmierć niewinnych.

Krwawy Kociołek - to kat Trójmiasta
Przez niego giną dzieci, niewiasty
Poczekaj draniu, my cię dostaniem















-------------------------------------------------------------

PS Stanisław Kociołek  wymknął się ludzkiej sprawiedliwości, zmarł w 2015 roku.

środa, 25 czerwca 2014

...zaśpioni śpiący rycerze...








Grzechg tytułem i wymową swej notki przypomniał mi legendę o śpiących pod Giewontem rycerzach. Jest ona tak niepozorna, że przytoczę ją w całości w brzmieniu, jakie nadał jej Kazimierz Przerwa Tetmajer.







Kazimierz Przerwa Tetmajer
Śpiący rycerze (Jakby o nich chłop opowiedzieć powinien)

O zaśpionyk rycerzak opowiadajom, ze majom być kajsi zaśpioni w Giewoncie. Konie hań stojom przy złobak, bo ig hań widział kowal Fakla, co ig kuł. Bo sie im podkowy psujom i przekuwać ig trzeba.
Janioł po tego Fakle do wsi, w Kościeliska, hodzieł kielka razy za jego zywobycia.
Jest hań grota niezmierna, ciemna, ino sie kaganki świecom po ścianak. Ci rycerze śpiom, a co dziesieńć lat to nostarsy pomiendzy niemi podźwiguje głowe i pyto sie janioła, co ig pilnuje:
- Cy juz cas?
I sytka rycerze podźwigujom głowy w hełmak zelaznyk, ale janioł odpowiado:
- Nie. Spijcie.
I śpiom dalej.
Nad niemi jest skała wielga i głęboko do ziemie trza iść ku nim. Ino ze hań nie trefi jacy ten, co go janioł pilnujący powiedzie.
Jo se to nieroz myślał o tem i medetujem se, a i Faklek znał i słysałek, jako opowiadał.
Jo se to nieroz myślem i myślem se: Moze to i być. Mozom być zaśpioni rycerze w Giewoncie, bo sytko w Boskiej mocy.
Ale se i to myślem kieniekie, ze wto wie, jako to? Cy som nie jest w naskik hłopskik piersiak zaśpioni śpiący rycerze i cy to pote ta skała, kany śpiom, to nie my?...

-----------------------------------------------
Dlaczego konie przekuwać trzeba, choć stoją tylko i przestępują z nogi na nogę w oczekiwaniu? Kto jest tym kowalem, co podkowy przekuwa, bo gniją?

Widać czas największych klęsk jeszcze na Rzeczpospolitą nie nadszedł, skoro jeszcze nie czas, by się rycerze zbudzili. Co jeszcze ma się wydarzyć, co musi się stać, by Janioł uznał, ze juz cas?...

Cy som nie jest w naskik hłopskik piersiak zaśpioni śpiący rycerze i cy to pote ta skała, kany śpiom, to nie my?...


sobota, 21 czerwca 2014

Mattie


To moja zakładka do książki




Chłopiec o ujmującym uśmiechu, wesoły radością kilkuletniego dziecka, stał się dla Ameryki symbolem odwagi w cierpieniu – Matti J.T. Stepanek. 22 czerwca br. upłynie 10 lat od śmierci Mattie.

Od urodzenia cierpiał na dziecięcą postać dystrofii mięśni. Jeśli choroba objawia się w wieku dorosłym, charakteryzuje się postępującym zanikiem mięśni, jeśli natomiast zaczyna się w niemowlęctwie, następuje zanik wszystkich organów. Wiele dzieci zostało zdiagnozowanych dopiero na stole sekcyjnym.

Brał transfuzje, leki na astmę, przyjmował tlen. Wiódł życie pełne uciążliwości i cierpienia. Tylko taką codzienność znał, a wyznaczał ją rytm choroby. Ale miał nadzieję, że kiedyś znajdzie się lekarstwo na nią. Mówił, że nie można porzucić nadziei ani zbierania pieniędzy, ani myślenia o wyleczeniu.


Jeni, jego matka, miała 32 lata, kiedy zdiagnozowano u niej „dorosłą” postać dystrofii mięśni. Czworo jej dzieci było już wtedy na świecie. Nie wiedząc o tym, przekazała im śmiertelną chorobę. Dzieci umarły. Ona rozwiodła się. Porusza się na wózku inwalidzkim, tak jak i Mattie. Tak przebiega choroba. Mattie żył najdłużej z jej dzieci. To cud - mówi matka. Cudem też była jego poezja – dojrzała i mądra.






z Wikipedii:
Matthew Joseph Thaddeus Stepanek (17.07.1990 – 22.06.2004), znany jako Mattie J.T. Stepanek, amerykański poeta, opublikował sześć tomików wierszy z cyklu „Heartsongs” i jeden tomik esejów i listów. Wszystkie jego książki znalazły się na liście bestsellerów The New York Times. Zdobył wiele nagród. Mattie stał się orędownikiem pokoju i mówcą motywacyjnym, lobbował na Kapitolu w imieniu osób niepełnosprawnych i dzieci chorych na nieuleczalne choroby.  Był pacjentem Children's National Medical Center w Waszyngtonie.

------------------------------------------------------------------------------

I Am

I am black. I am white. I am all skin in between.
I am young. I am old. I am each age that has been.
I am scrawny. I am well fed. I am starving for attention.
I am famous. I am cryptic. I am hardly worth the mention.
I am short. I am height. I am any frame or stature.
I am smart. I am challenged. I am striving for a future.
I am able. I am weak. I am some strength.
I am none. I am being. I am thoughts. I am all things, said and done.
I am born. I am dying. I am dust of humble roots.
I am grace. I am pain. I am labor of willed fruits.
I am a slave. I am free. I am bonded to my life.
I am rich. I am poor. I am wealth amid strife.
I am a shadow. I am glory. I am hiding from my shame.
I am hero. I am loser. I am yearning for a name.
I am empty. I am proud. I am seeking my tomorrow.
I am growing. I am fading. I am hope amid the sorrow.
I am certain. I am doubtful. I am desperate for solutions.
I am leader. I am student. I am fate and evolutions.
I am spirit. I am voice. I am memories not recalled.
I am chance. I am cause. I am effort, blocks and walls.
I am him. I am her. I am reasons without rhymes.
I am past. I am nearing. I am present in all times.
I am many. I am no one. I am seasoned by each being.
I am me. I am you. I am all souls now decreeing.
I am.

---------------------------------------------------------------------------

Warto obejrzeć:

·         Matka o Mattie


·         Oprah Winfrey:


·         Larry King Live Show:




piątek, 20 czerwca 2014

spojrzenie


przez słoneczne promienie
zza chmur
spoglada na nas
uśmiechnięta twarz
Boga

wiosna 2009 r.

Horpyna


Zwykle te sprawy załatwiam przez telefon. Mam na myśli skierowania do specjalistów. Tym razem coś mnie podkusiło, żeby umówić wizytę.

Był wtorek. Nie jestem przesądna, ale wtorek to dobry dla mnie dzień. Siedzę w poczekalni. Mimo że byłam umówiona na konkretną godzinę, to jednak zawsze zdarza się jakiś poślizg. Tak było i wtedy. Trudno. Czekam. Przeczytałam już wszystkie plotkarskie rubryki, zaczynam przeglądać zdjęcia w komórce. Wreszcie w drzwiach staje ...Reese Witherspoon w przebraniu pielęgniarki i wywołuje moje imię. Zawsze jestem wywoływana po imieniu, bo ze słowiańskim nazwiskiem moi nowi ziomale absolutnie sobie nie radzą. Nawet Reese, która w końcu jest aktorką, nie daje rady.

Weszłyśmy do gabinetu. Dziewczyna szybko i kompetentnie (to chyba jednak nie Reese, ale spytać nie śmiem) zbiera wywiad i wklepuje w komputer. Na odchodnym podłącza mnie do aparatu mierzącego ciśnienie i informuje, że aparatus przeprowadzi trzy pomiary, z których wyciągnie średnią. Po pierwszym pomiarze obie dochodzimy zgodnie do wniosku, że aparat się popsuł, gdyż wskazuje jakieś nieprawdopodobnie wysokie wartości, podczas gdy ja czuję się świetnie. Po drugim pomiarze Reese biegnie po lekarkę. Wchodzi pani doktor Barbara. Rozmawiamy o byle czym, póki wskazania aparatu nie schodzą w dół. White coat syndrom, czyli lęk przed „białym fartuchem”, który przede wszystkim występuje u dzieci – brzmi orzeczenie.

Wcale mnie to rozpoznanie nie ucieszyło, bo oznaczało, że zdziecinniałam. Lecz nie w tym się rzecz ma cała. Wszystkie panie w moim „wieku rozwojowym” poddawane są różnym specjalistycznym badaniom prewencyjnym, które funduje ubezpieczenie. Naturalnie przedtem wpłacamy do ubezpieczalni wcale niemałe kwoty po to, aby te badania mogły być później nazwane bezpłatnymi.

Zrobiłam w myśli szybki przegląd – wszystkiego pilnuję, jakaż to więc niespodzianka mnie czeka? Nic innego, tylko badania w kierunku Alzheimera, podpowiada mi rozgorączkowana wyobraźnia. Ale rzecz jest o wiele prostsza - chodzi o zwykłą ...kolonoskopię. Widząc moją nietęgą minę, doktor Barbara poczęstowała mnie statystyką zachorowań i umieralności na raka okrężnicy i odbytu, co natychmiast obudziło we mnie prawie entuzjazm do tego badania.

Zapisałam się więc w kolejkę, niecały miesiąc oczekiwania. Z chirurgii otrzymałam spory pakunek, który zawierał papiery do wypełnienia, szczegółową rozpiskę diety oraz receptę na, hmm... środek przeczyszczający. Była to słona, cytrusowa lemoniadka. Pierwsza szklanka nawet znośna, ale następne już paskudne. Jedna porcja to cały litr, porcje przysługiwały dwie. Spożycie ich zostało litościwie rozłożone w czasie. Mimo to chyba po raz pierwszy domownicy wyrażali zadowolenie z faktu, iż mamy więcej niż jedną łazienkę.

Na kilka godzin przed badaniem nic już pić nie wolno, toteż do przychodni dotarłam z jęzorem suchym jak wiór. Nie powiem, mężowi bardzo ten mój stan odpowiadał, gdyż wysuszonym na wiór jęzorem trudno jest mleć. Toteż nie mełłam.

Badanie odbywa się w znieczuleniu ogólnym, więc pod rygorem odesłania z kwitkiem należy w okienku okazać osobę towarzyszącą. Okazałam męża. Po formalnościach w rejestracji poprowadzono nas do ambulatorium. Tam zajmowały się mną trzy różne osoby. Panienka o piskliwym głosie najpierw kazała mi się rozebrać do naga, a potem, nie wiedzieć czemu, tę nagość okryć czymś w rodzaju fartucha. Potem przyszła pielęgniarka i zaraz następna, a każda z nich wypytywała mnie o to samo, to znaczy o to, co napisałam w papierach oraz o kolor... no, wiecie czego. Obie pytały czy ja to ja i kiedy mam urodziny, aż w końcu tak mnie zbajerowały, że machnęłam ręką i dla świętego spokoju podpisałam zgodę na badanie oraz ewentualne działania chirurga „w razie czego.” Wolałam nie wiedzieć, co oznacza to „w razie czego”, ale namolna pielegniarka wyłuszczyła wszystko niepytana.

Ale nie koniec na tym! Pragnęłam czegoś się napić, choćby tylko zwilżyć wargi. Nic z tego. Marzenia rozwiały się jak zasłona, którą odsunęła... olbrzymka. Horpyna we własnej osobie! Bardzo wysoka, bardzo mocno zbudowana i bardzo piękna blondynka z umalowanymi pazurami przedstawiła się i powiedziała, że jest moim anestezjologiem i będzie czuwała nade mną podczas badania. Aniele Stróżu mój, gdzie byłeś?!

Przyjęłam tę wiadomość z godnością na jaką tylko mogłam się zdobyć leżąc na golasa pod nietwarzowym fartuchem zawiązanym na plecach postrzępionymi troczkami, przykryta zetlałym prześcieradłem. Tymczasem Horpyna tłumaczyła, jakie to medykamenty wpakuje mi w żyłę, żeby mnie uśpić, i wykładała, na czym polega ich piękno – tak właśnie była uprzejma się wyrazić. Wymieniła dwie nazwy. Pierwszej nie zapamiętałam, druga była dwuczęściowa, a część pierwsza brzmiała jak „pavulon”. No, myślę sobie, już po mnie. Mąż siedzi przy mnie, słucha wszystkiego i ani drgnie. Nic, tylko są w zmowie!

Przez moment zastanowiłam się, po co Horpynie przy jej warunkach fizycznych ten jakiś pavulon, ale nie zdążyłam myśli dokończyć, bo zasłona znów się uchyliła i usłyszałam „dzień dobry”. Co się tutaj dzieje, przecież jeszcze nie śpię? To lekarz, który przyznał się, że w latach 70. ubiegłego stulecia studiował medycynę w Warszawie. To znaczy, że jesteśmy równolatkami. Boszsz, ja taka stara już jestem? Doktor Mitch wcale na starego nie wyglądał, więc może i ja... Pogadaliśmy niczym gęś z prosięciem: on udawał, że mówi po polsku, ja – że po angielsku.

Po tych występach pożegnałam się z mężem (w myślach – na zawsze), Horpyna wetknęła mi do nosa rurki z tlenem i wywiozła do pokoju badań. Tam wstrzyknęła ten pavulon, kazała odliczać od 10 wstecz i poszłam spać. Po chwili usłyszałam klaśnięcie w dłonie, ktoś zawołał moje piękne imię i... zbudziłam się.

[Było to bardzo, bardzo przykre uczucie, ta świadomość przebudzenia.]

Zaraz też wszedł uradowany mąż (może też pożegnał się ze mną na zawsze?) a kelnerka, to znaczy pielęgniarka, podała nam sok pomarańczowy. Lekarz opisał wyniki badania. Na szczęście dla niego są O.K. Mogliśmy pojechać do domu.

A prosiłam tylko o skierowanie do okulisty!

-------------------------------------------------



środa, 11 czerwca 2014

w rocznicę śmierci...





Napisz: nim przyjdę jako Sędzia sprawiedliwy,
otwieram wpierw na oścież drzwi miłosierdzia Mojego.
Kto nie chce przejść przez drzwi miłosierdzia,
ten musi przejść przez drzwi sprawiedliwości Mojej...
[św. Faustyna, Dz. 1146.]





oświadczenie woli

pamięci Benka


z suchych warg
po bezlitosnym wzgórzu poduszki
przez bęben brzucha
na który patrzył
ze stroskanym zdziwieniem
w od teraz niepotrzebne ręce pielęgniarki
zsunął się szept
cichszy
niż wiatr za oknem hospicjum

mnie już nie ma... umarłem w sobotę...


czerwiec 2011 r.


wtorek, 10 czerwca 2014

Matko Boża Smoleńska...

Matko Boża Smoleńska, módl się za Nimi




Powstaniu wizerunków Osób Boskich, Matki Bożej i świętych, obrazów otoczonych wiarą w ich cudowną moc a przez to czcią wiernych, towarzyszą zwykle legendy. Legendy są związane z cudownymi okolicznościami powstania, opowiadają o niezwykłości tworzywa czy nadludzkich mocach ich twórców.

Nie inaczej rzecz ma się z cudowną ikoną Matki Bożej Smoleńskiej. Znajdująca się od 1079 r. w smoleńskim soborze Zaśnięcia Matki Bożej, Hodegetria* ta została wg. legendy napisana przez samego Łukasza Ewangelistę.

Ikona słynie cudami: prawosławni wierzą, że ocaliła Smoleńsk od Tatarów w 1238 r. oraz przyczyniła się do zwycięstwa wojsk rosyjskich w bitwie pod Borodino w 1812 r.

Dziś, w 4. rocznicę śmierci Pasażerów i Załogi tragicznego lotu do Katynia, modlę się do Matki Bożej w ikonie Smoleńskiej:



Któraś zasnęła na smoleńskim wzgórzu
Oparta skronią o chropawą korę
Przytul nas wszystkich
Pomóż wybaczyć

Módl się za nami
Matko Jedynego


* Zgodnie z Tradycją autorem pierwszej ikony jest św. Łukasz. Na desce stołu, przy którym jadała Święta Rodzina, namalował portret Matki Bożej z Synem. Po różnych kolejach losu malunek św. Łukasza trafił do Konstantynopola i został umieszczony w Kościele Ton Hodegon. Wtedy nazwano go Hodegetria (in. Hodigitria) ‘Ta, która wskazuje drogę’. Jest to najbardziej rozpowszechniony typ ikony, przedstawiający Madonnę z Jezusem: Maryja prawą dłonią wskazuje na Chrystusa, którego trzyma na lewym ramieniu.



Wpis dostępny również na blogu Alchymisty.


środa, 4 czerwca 2014

Rozstania, pożegnania...



...I dlaczego te oczy były coraz łzawsze?

Krótki, mocny uścisk na pożegnanie, spojrzenie szarych, zmrużonych oczu. W jego długich, brązowych włosach pobłyskują już srebrne nitki. Który to raz kreślę krzyżyk na jego czole? Po chwili zniknął we wnętrzu autobusu, walizę pochłonął luk bagażowy. Za przyciemnionymi szybami piętrowego pojazdu trudno wypatrzyć kochaną sylwetkę. Krótki sms – jedź z Bogiem, synu! I natychmiast odpowiedź – z Panem Bogiem, mamo!

Wróciłam do domu zziębnięta i smutna. To nie pożegnanie tylko rozstanie, zobaczymy się przecież już na gwiazdkę – tłumaczę sobie, ale serce nie chce w tej chwili słuchać żadnych rozsądnych głosów. Trudne rozstanie. Mój dorosły syn rozpoczyna pisać następny, inny, nowy rozdział swego życia. Niełatwo niepokój łączyć z radością, ale matki to potrafią.


...Był klomb i rój motyli, i błękit przezroczy...

Poranne słońce kładzie się złotą smugą na ścianach i podłodze. Mama stoi w drzwiach swego pokoju w domu mojej siostry, mała, siwa, przygarbiona, taka kochana i taka bezradna, z niepewnym uśmiechem i schrypniętym pytaniem – kiedy wrócę. Gdy wynosiłam ostatnią walizę, Mama uniosła rękę i pomachała na pożegnanie zaginając palce do wnętrza dłoni jak dziecko, które nauczyło się pokazywać „pa, pa”. Przez otwarte na oścież drzwi widziałam jej drżącą rękę, szukającą chusteczki w kieszeni fartucha. Nie muszę nawet zamykać oczu, by widzieć Mamę w głębi korytarzyka i tę jasną plamę słońca przed nią.

Wiedziałyśmy obie, że to pożegnanie...

Gromniczna świeca rzuca chybotliwe światło na blade wargi, z których odrywają się drżące słowa ...teraz i w godzinie śmierci naszej...

Mama zgasła z dnia na dzień, a ja nie mogłam być na pogrzebie. Współczuję każdemu, kogo spotka taki los. Każdy, kto przeżył taki dramat – rozumie. Bardzo długo nie byłam w stanie wypowiedzieć głośno słów: moja mama umarła. Wciąż żyła w moich snach, była obecna w myślach. Po wielu latach stanęłam nad jej grobem. Dopiero wtedy skończyła się moja żałoba. Mama nie śni mi się już. Żałuję, bo to były dobre sny, tęsknię do nich.


...te oczy [...] wpatrzone we mnie...

Odległość od przystanku autobusowego do domu pokonałam biegiem. Serce popędzało – prędzej, prędzej, prędzej... Zapłakana mama po cichutku, jakby ciągle obawiając się, że zbudzi śpiącego, otworzyła drzwi do sypialni. Tatuś leżał w pościeli z rozrzuconymi rękami. Przyglądałam się wygładzonej ze zmarszczek, woskowożółtej twarzy, szukając w niej znajomych rysów. Usiadłam na skraju łóżka i ujęłam rękę ojca. Dłoń była wiotka, po wierzchu już chłodna, lecz we wnętrzu czaiła się resztka ciepła, którą tatuś zostawił dla mnie. Tuląc rękę do policzków, rozpaczliwie usiłowałam je tam zatrzymać. Nie dałam rady. Nikt nie miał tej mocy. Nie, nie zgadzam się! Wybiegłam z domu, szłam przed siebie, a łzy spływały po buzi wraz z deszczem. Krótki, wiosenny dzień zbliżał się ku wieczorowi, gdy wróciłam do domu.

Miałam wtedy szesnaście lat.


...Czy nie wolno nic nigdy porzucać na zawsze...

Od podjęcia decyzji o emigracji do jej realizacji minęło kilka miesięcy. Komplet walizek w przedpokoju. Bilety na samolot w torebce.

Mieszkanie opróżnione. Rachunki, jak zawsze zbyt wysokie, opłacone. Abonament wycofany. Dokumenty zebrane w jedną teczkę. Notarialne ustanowienie „pełnomocnika w zakresie” podpisane. Zobowiązania rozwiązane.

Pożegnalnych party z sąsiadami było całkiem sporo. Najpierw w moim pustoszejącym mieszkaniu, a kiedy już u nas nie było nawet filiżanek i stołu, to u nich. Ostatnie spotkania w pracy. Nie jestem w stanie się pożegnać. Ściśnięta krtań boli. Przewidziałam to, przygotowałam się na piśmie. Proszę koleżankę, czyta. Ale dlaczego i ona płacze? Prezenty i życzenia na dalszą (czytaj: daleką) drogę życia. Choć to nie urodziny, ale gdzie ja to pomieszczę? Obrazek w ramce z nazwiskami na odwrocie. Przywiozłam go tutaj. Kiedy go odkurzam, odczytuję nazwiska. Wszystkich pamiętam. Tylko coraz więcej kurzu zbiera się na ramce...

Nie do wiary, że można życie zmieścić w pięciu walizkach.


...Czy nie wolno odjeżdżać znajomym gościńcem...

Nie pamiętam pożegnania mojego rodzinnego domu. Domu, w którym się urodziłam, dorastałam i wychowałam. Wyjazdów-przyjazdów było wiele i z tej przyczyny żaden nie został naznaczony piętnem tego ostatniego i ostatecznego.

...Po lewej stronie szerokiego wjazdu, zwanego przez nas, domowników, uliczką, drewniany płot otaczał nieco zarośnięty chwastami i mocno o tej porze dnia ocieniony warzywniak; po prawej zaś, na wprost wejścia do domu, pysznił się ogród kwiatowy, ale przez gęsty i wysoki żywopłot z krzewów śnieguliczki niewiele było go widać. Stojąc tak w szeleszczącym cieniu starego wiązu zauważyłam, że obejściem długo nikt się nie interesował – gdzieniegdzie na kamienie wypełzł mech a główki mleczy wyzłacały się bezczelnie spomiędzy listków...

Tak mogłabym opisać powitanie mojego domu po latach. Mogłabym, ale powitania też nie było. Czy ktoś się zdziwi, że ciągle chcę widzieć dom takim, jakim zapamiętała go moja nastoletnia pamięć?


...Co widziały te oczy...

Zatrzymaliśmy się przed niepozornym, niskim budynkiem z napisem Emergency Animal Hospital. Ponieważ Pan wysiadł z samochodu, jak zawsze chciała zobaczyć, dokąd poszedł. Podniosła łeb i usiłowała dźwignąć się na przednie łapy, lecz było to ponad jej siły. Uspokoiłam ją łagodnie. Po chwili Pan wrócił, wziął Piesunię na ręce i weszliśmy do przestronnego wnętrza...

***

Ze ściśniętym sercem otwieraliśmy drzwi. Wiedzieliśmy, że w domu nikt na nas nie czeka.

----------------------------------------------