Translate

wtorek, 30 grudnia 2014

Podsumowanie roku


Sezon grypowy, przychodnia obłożona nie rejestruje, więc wczoraj spędziłam 3,5 godziny w pogotowiu. Po wklepaniu imienia i nazwiska w komputer umieszczony przy wejściu, czekam 20 minut na rejestrację, która obejmuje sprawdzenie danych z dokumentem tożsamości i kartą ubezpieczalni, pobranie opłaty, wpisanie dolegliwości, z którymi przychodzę (to w celu skierowania do właściwego specjalisty) oraz informacją, że wszystko zostanie przesłane mojemu lekarzowi prowadzącemu.

W poczekalni wszyscy kaszlą, dzieci grymaszą, brak miejsc siedzących, obsługa rozdaje maseczki. Czekam prawie 1,5 godziny na wezwanie pielęgniarki, co niestety, nie oznacza jeszcze stanięcia oko w oko z lekarzem, a tylko sprawdzenie tożsamości i daty urodzenia, pomiar temperatury i ciśnienia. Słyszę, że „najszybciej jak to będzie możliwe” zostanę wezwana na x-ray. Wracam do poczekalni. Siedzę, czekam. Tłum chorych i ich zniecierpliwienie rośnie, gdyż każdy ma wrażenie, że o nim zapomniano.

Po dłuższym czasie (już nie miałam siły zapamiętywać interwałów) pielęgniarka ponownie wywołuje mnie. Jak wiadomo, moje nazwisko jest trudne, więc zawsze jestem wywoływana po imieniu. Teraz wszystko toczy się szybciej. Dostaję wdzianko zawiązywane z tyłu i wkraczam do gabinetu lekarskiego. Tam przygotowuję się do prześwietlenia. Po chwili puka ktoś i prowadzi do pracowni rtg (wszystkie pomieszczenia usytuowane są na tym samym poziomie). Znów muszę literować (spell for me, please) imię, nazwisko, datę urodzenia. Po wykonaniu zdjęć wracam do gabinetu, których w tym długim korytarzu jest kilkanaście, i oczekuję na lekarza. Z głośnika sączy się cichutko Vivaldi.

Ale najpierw wchodzi pielęgniarka, która pobierze mi krew do badań podstawowych. I znów spell for me, please... Dopiero wtedy pani przystępuje do działania, sprawnie napełnia ciemną krwią 4 fiolki i okleja je karteczkami z moimi danymi (wydrukowanymi przez urzędniczkę podczas rejestracji). Po 3-4 minutach moja krew trafia do laboratorium.

Uzbrajam się w cierpliwość i czekam. Wiem, że lekarz przyjdzie do mnie dopiero wtedy, gdy będzie miał komplet wyników w ręce.

Przez grubą zasłonę słyszę stuk klawiatury komputera. To znak, że badania zostały wykonane. Wchodzi lekarz, niewysoka, czarna pani z maseczką na twarzy. Sympatyczna, uśmiechnięta, budząca zaufanie osoba. Lekarka komentuje wyniki badania krwi tłumacząc, co na ich podstawie może stwierdzić. Potem na ekranie, który wyłania się z ukrycia, ogląda zdjęcia płuc. Niestety, nie zostały opisane przez specjalistę, ale ogniska zapalne są wyraźnie widoczne. Teraz w ruch idą słuchawki, badanie palpacyjne i różne światełka w oczy, uszy i do gardła. Diagnoza niedobra dla mnie. Dobór antybiotyku jest nieco utrudniony, gdyż stacja pogotowia nie ma dostępu do mojej „medycznej przeszłości” zapisanej w przychodni. Na szczęście zabrałam ze sobą buteleczki po lekach, które przyjmowałam wcześniej.

Leki dobrane, niektóre recepty wysłane elektronicznie do apteki, w której mam swoje konto. Jedną z recept z odręcznym podpisem pani doktor mam w ręku. To recepta na lek z dodatkiem narkotyku.

Po wymianie zwykłych uprzejmości kieruję się do biurka, gdzie oddaję karteczkę z moimi danymi, aby można było spokojnie „odfajkować” kolejnego pacjenta. Wracam do domu i z daleka widzę mrugającą kontrolkę na automatycznej sekretarce. Odsłuchuję: wiadomość z apteki, że recepta dla – tu imię – jest zrealizowana, mogę ją odebrać w dogodnych dla siebie godzinach... a po następnej pół godzinie zaopatrzona w leki, umęczona całym dniem, głodna, znikam pod kołdrą zdrowieć.


Nie należę do osób chorowitych. Trudno mi pogodzić się z tym, że tak nagle się „zepsułam”, ale czuję, że przekroczyłam jakiś próg, za który nie mam powrotu. Przez ostatnie pół roku to choruję, to zdrowieję. Gwałtowny spadek odporności przypisuję głębokim stresom, których w mijającym roku nie szczędziło mi życie. Ale idzie nowy rok, a wraz z nim nowe wyzwania. Muszę dać im radę.


czwartek, 18 grudnia 2014

Przedświąteczny rozgardiasz

Nareszcie w domu!

Już kiedy wjeżdżamy na podjazd, wyciągam szyję, żeby sprawdzić, czy wszystko jest tak jak zostawiłam. Ozdobne kapusty, wsadzone przed miesiącem, rozrosły się na rabacie. Błyszczą się ładnie w słońcu ich sinoniebieskie, zewnętrzne liście, osłaniające intensywnie fioletowe środki. Wychyliły znów głowy uporczywe chwasty, z którymi walczę bezustannie i bezskutecznie, niczym Mały Książę z baobabami.

Wnosimy walizy. Przebiegam szybko z góry w dół, aby sprawdzić, czy wszystkie rośliny przeżyły naszą nieobecność, otworzyć drzwi balkonowe i wpuścić pachnące późną jesienią powietrze, a wraz z nim obudzoną nagle muchę i dwie kompletnie zdezorientowane biedronki. Spod balkonu wypłoszyłam zajączka, który zdążył się już zadomowić.

Szybko rozpakowuję bagaże, mąż przygotowuje kawę a dla mnie ziołową herbatkę. Można zacząć planować przedświąteczne sprzątanie, układać jadłospis, robić listę zakupów, wymyślać upominki. Niestety, w planach muszę uwzględnić wizytę u lekarza. Zamiast wypiekać pierniczki, leżę w łóżku, łykam antybiotyk i syropki. Jedyne jaśniejsze chwile są po śniadaniu. W biednej głowie desperacko poszukuję pomysłów na prezenty. Już wiem, że wszystkie kupimy on-line.

Kiedy tak zapadam w drzemkę wywołaną działaniem syropu od kaszlu, w pamięci przewijają się strzępy dawnych świąt Bożego Narodzenia. Najdawniejsze to te, kiedy byłam małą dziewczynką i wierzyłam w świętego Mikołaja. Przychodził do domu na dźwięk srebrnego dzwoneczka, najprawdziwszy, z białą długą brodą i w lśniących czarnych butach, dziwnie przypominających sztylpy Tatusia. Przed którąś gwiazdką Starsza Siostra powiedziała mi w tajemnicy, że Gwiazdorem jest Tatuś, a prezenty kupują rodzice. Na dowód wyciągnęła z bieliźniarki jakąś lalę, która potem znalazła się pod choinką. Zdradziła, że zawsze, kiedy przychodzi Gwiazdor, Tatuś wychodzi nagle do sąsiadów z jakiegoś ważnego a tajemniczego powodu. Tak oto brutalnie zrujnowano moje dziecięce przekonania, co nie wpłynęło na pasję objadania choinki z ciasteczek, lukrowanych pierniczków i czekoladowych cukierków. Radości z niespodzianek pod choinką nikt nie potrafił mi zmącić do dziś!

Nawet wtedy, gdy założyłam własną rodzinę i urodziłam dzieci, wyjeżdżaliśmy. Coraz częściej jednak, świadomi, że należy budować własną tradycję, urządzaliśmy święta Bożego Narodzenia w naszym ciasnym mieszkanku, które musieliśmy nieco przemeblować, aby wygospodarować kąt na drzewko. Była to zawsze żywa choinka z żywicznym zapachem prawdziwego lasu. Nie są go w stanie zastąpić żadne „zapachowe” świeczki i olejki.

Dopiero od kilku lat mamy choinkę sztuczną. Stało się tak, że musieliśmy przeorganizować rutynę przedświątecznych przygotowań. Zabrakło czasu na poszukiwanie drzewka. Teraz jest oszczędniej i ekologicznie. Przestałam odczuwać brak naturalnego zapachu. Wieczorem siadam w fotelu, „włączam” choinkę, zapalam zieloną świeczkę i wpatruję się w jej pełgający, ciepły płomyk.

Sięgam pamięcią wstecz i widzę każdą naszą, moją, emigracyjną Gwiazdkę. Mimo że spędzane tradycyjnie i w gronie rodziny, to jednak święta w nowej ojczyźnie mają inny smak. Inaczej smakuje opłatek, bo pomieszany ze łzami. Inaczej brzmi „Cicha noc, święta noc”, bo jedna zwrotka po polsku, druga po angielsku. Inaczej smakują wigilijne dania, bo coraz częściej urozmaicam je, uwzględniając zwyczaje nowych członków naszej rodziny. Inaczej wygląda jedna z bombek, bo przyodziana w czarną kokardę ku pamięci Ofiar katastrofy smoleńskiej.
Życie idzie naprzód. Jest inaczej. Mam wnuka! Choinka błyszczy się od świecidełek, lukrowanych pierniczków i ciasteczek oraz czekoladowych cukierków w szeleszczących, połyskliwych papierkach. Z radia płyną piękne amerykańskie kolędy i piosenki świąteczne, które wypełniają serce. Czas zatacza krąg.

Jakaż to przyjemność wrócić w domowe pielesze!

Wesołych Świąt!
Merry Christmas!