Translate

czwartek, 30 października 2014

Wypominki

(moim umarłym)

Dawno temu napisana notka, niestety często uzupełniana...


Jesień.

Mgła, wiatr, deszcz i chłód.

Motyle stały się przezroczyste.

Klucze odlatujących ptaków tną ciemne niebo.

Spadają ostatnie jabłka. Lecą liście. Schną. Zwijają się, skrapiane nocną wilgocią.

Zwierzęta giną znienacka. Na pewno nie zdążyły przygotować się na tę chwilę.

Odchodzą, znikają ludzie. Czasem piszą ostatnie listy.

Jesień.

Pora umierania.

Przygotowywanie miejsca.


***

Ze skrzynki na listy wyjmuję białą kopertę. Fioletowe litery układają się na niej w nabożną sentencję. Na kopercie krzyż, świeca, lilie – w naszym kodzie kulturowym to atrybuty śmierci. Biały, czarny, fioletowy – w różnych religiach i kulturach – kolory żałoby. W kopercie list od ojców werbistów – misjonarzy Słowa Bożego, a w nim przypomnienie o chrześcijańskim obowiązku modlitwy za zmarłych. Oprócz listu koperta zwrotna wraz z kartką, na której mogę umieścić imiona moich bliskich zmarłych i polecić ich dusze modlitwie zgromadzenia.

Wypominki to dawny polski obyczaj związany z Dniem Zadusznym, kiedy kapłani „wypominają” imiona zmarłych wyczytując je z takich właśnie kartek, wraz z wiernymi modląc się za ich dusze. Składam więc moje wypominki, małe epitafia ku pamięci tych, których znałam i kochałam, którzy odeszli, gdy ja żyłam tutaj, w mojej drugiej ojczyźnie.

Wołam ich po imieniu zanim pamięć o nich ściemnieje i zniknie. Zanim zniknę i ja.

***

Mama

pamięci Mamy

[pory roku: zima]


po lutym niebie wspina się siwy dym

kuropatwy pośpiesznie dziergają wzorek

w świeżym śniegu za płotem

trop prowadzi daleko


szare oczy patrzą uważnie

ciepłe ręce

podają mleko z masłem i miodem

grzeją zmarzniętą buzię i nos

- Znów nie zapięłaś czapeczki, Lilu


….wspomnienia

chylą się ku wieczorowi


Kazik

Zima. Noc. Szeregowce na osiedlu za miastem śpią, śpi moja siostra, śpią dzieci. Mroźną nocą krążymy ze szwagrem wąskimi uliczkami w nadziei, że tym sposobem z naszych głów szybciej wyparuje nadmiar alkoholu. Milczymy, wsłuchując się w melodię śniegu pod butami. Zadzieramy nosy wysoko w niebo, wraz z mroźnym powietrzem wchłaniamy zapach jasnej, pogodnej nocy. Szukamy znanych gwiazdozbiorów. Rozmawiamy. O długach, o pierwszej Solidarności, o dzieciach, o niczym. O śmierci.

Opowiadał o swoich rodzicach i rodzeństwie, ale przede wszystkim o nie tak dawno zmarłej mamie. Mówił o niej z miłością, szacunkiem i oddaniem. W prostych słowach opowiedział o jej śmierci. Nagle przystanął i ściszonym głosem powiedział, że on też umrze tak jak matka – nagle. I że będzie miał wtedy tyle lat, co ona.

Struchlałam. Drugi raz ktoś wobec mnie przepowiedział swą śmierć tak spokojnie i z niezmąconą pewnością. Ta pierwsza, sprzed lat, spełniła się tragicznie i szybko.

Kazik nie zdążył się z nikim pożegnać.

Zbiera moja siostra-wdowa mozolnie swą popękaną codzienność, dopasowuje, próbuje zapełnić wyrwę... Wydaje się silna, ale wystarczy niechcąco trącić schowane gdzieś myśli i obrazy i wszystko, co z takim trudem posklejała, znowu się rozsypuje.

 

Benek

oświadczenie woli

[pamięci Benka]


Napisz: nim przyjdę jako Sędzia sprawiedliwy,

otwieram wpierw na oścież drzwi miłosierdzia Mojego.

Kto nie chce przejść przez drzwi miłosierdzia,

ten musi przejść przez drzwi sprawiedliwości Mojej...

[św. Faustyna, Dz. 1146.]

 

z suchych warg

po bezlitosnym wzgórzu poduszki

przez bęben brzucha

na który patrzył ze stroskanym zdziwieniem

w od teraz niepotrzebne ręce pielęgniarki

zsunął się szept cichszy niż wiatr

za oknem hospicjum

...mnie już nie ma ...umarłem w sobotę...


Jarek

Nie jest łatwo pisać o tej śmierci, bo trudno pojąć to, co niepojęte, dostąpić tego, co niedostępne, zrozumieć, co wymyka się pojmowaniu.

Stchórzyłam przed rozpaczą mojej siostry, nieszczęsnej matki, która nie potrafi płakać, wyłgałam się od odpowiedzi, choć obie wiemy, że katechizm Kościoła Katolickiego jest jednoznaczny, niepozostawiający wątpliwości i miejsca na pytania.

Jarek zaplanował swoje ostatnie dni. Napisał ostatni list. W telefonie komórkowym zamiast jego głosu brzmiała piosenka:

Nieużyty frak, dziurawy płaszcz, znoszony but.

Zapomniany szal zaszył się w kąt niemodny już.

Każda rzecz o czymś śni odstawiona.

Jeszcze chce modna być zanim cicho skona. 

I dopiero, gdy zawoła Bóg,

to pożegnam wszystkie te rzeczy i znów

pójdę boso. 

Zamkną za mną drzwi.

Nie zabiorę nic.

Jego śmierć sparaliżowała nas. Zdumieliśmy się, że tak nas przechytrzył. Niedowierzaliśmy, że tak się zamaskował, że aż tak dobrze potrafił ukrywać swą bezradność i samotność. Że tak dobrze udawał, grał rolę. Że byliśmy zbyt zajęci sobą, zbyt nieostrożni, nie dość czujni. Pozostaliśmy każdy z własnymi wyrzutami i przerażającą pewnością, że nigdy ich z siebie nie strząśniemy.


Janka

Miejski fotograf utrwalił na zdjęciu sześcioletnią uśmiechniętą dziewczynkę w nowiutkiej sukience. To ja. Sukienkę uszyła Janka, moja najstarsza siostra. Była między nami różnica pokolenia. Jako dziecko często spędzałam u niej lato. Kiedyś zawołałam na nią „ciociu”. Obruszyła się, a ja nie rozumiałam, że ktoś, kto „chodzi do pracy”, ma męża i starszych ode mnie synów, dla których jestem ciocią, może być moją siostrą.

Janka była mądra, otwarta, umiała słuchać. Kiedy dorosłam, opowiadałyśmy sobie każda o swoim, tak odległym w czasie, dzieciństwie, rozmawiałyśmy o rodzicach, których pamiętałyśmy przecież inaczej, o marzeniach i planach – tych urzeczywistnionych, tych nieosiągalnych i tych nieosiągniętych. Nie było wiele tych naszych spotkań. I już ich nie będzie.

Powiedziałam, że będę jesienią. Czekała na mnie. Wypowiedziała ze łzami moje imię i znów zapadła w siebie.


Leszek

Brat mojego męża i ojciec chrzestny naszej córki. Uczynny, miły i wrażliwy, jednocześnie nieodpowiedzialny, nieuporządkowany dorosły facet. Chemia, krwotoki, transfuzje, wiara w polepszenie wyników a z nią nadzieja na kolejną chemię, na ratunek, na życie… Rak płuc rozeznany tak późno, że już nie było możliwości ratunku, zrobił swoje. Mama mojego męża pielęgnowała go, zaniedbując swoje zdrowie.

A w trzy miesiące po nim, cichutko, w nocy, odszedł jego ojciec, mój Teść.

Dominujący, twardy, pilnujący dosłownie wszystkiego, niełatwo było się do niego dopukać. Czuły, lecz nieokazujący uczuć. Lubiliśmy wieczorem skosztować domowego wina, które wyrabiał z owoców wyhodowanych przez siebie na działce.

Mama nagle została sama.


Ewelina

Druga z moich starszych sióstr. Urodzona 2 lata przed II wojną światową, razem z mamą i Janką cierpiała wywózkę do Generalnej Guberni, na Kongresówkę, jak zawsze mówiła mama, i wojenną tułaczkę.

Inka była wcześniakiem, co w przedwojennej Polsce było dużym wyzwaniem dla lekarzy, ale wszyscy spisali się świetnie.

Niewysoka, wesoła, dobrze śpiewała i była najładniejsza ze wszystkich sióstr. Jej córka tak do niej podobna, że na zdjęciach z wczesnego dzieciństwa wszyscy je mylą.

Zawdzięczam jej swoje imię, a właściwie jej przyjaciółce z liceum. A było to tak… mama tej koleżanki też była w ciąży. Dziewczęta umówiły się, że jeśli urodzą się dziewczynki, to dostaną imię koleżanki. I tak się stało.

Nie tak dawno bawiliśmy się hucznie w licznym gronie rodzinnym na 80. urodzinach Eweliny. Moja przezorna siostrzenica zorganizowała tę imprezę urodzinową, bo „wiesz, ciocia, jest teraz dobra okazja, a za rok nie wiadomo, co będzie”. Inka zmarła na dzień przed swoimi 81. urodzinami.

***

Ania

była matematyczką. Zginęła potrącona przez samochód w przedwigilijny wieczór, młoda, śliczna, zgrabna, matka dwóch dziewczynek. Miała miłą, niską barwę głosu i ciemne, błyszczące włosy. Kiedy dowiedziałam się o jej śmierci, nie od razu skojarzyłam nazwisko z osobą. Po chwili jednak stanęła w mej pamięci uśmiechnięta, w spódnicy w kratę, z warkoczem przerzuconym przez ramię.

Jadzię

pamiętam lepiej, bo z nią pracowałam dłużej. Była pierwszą starszą koleżanką, która rozpoczęła rozmowę ze mną – nowicjuszką. Rzutka i energiczna, wesoła i bezpośrednia, czasem szorstka, nawet obcesowa. Mówiła schrypniętym głosem, obniżonym pewnie o dwie oktawy, tak charakterystycznym dla nauczycieli z długim stażem. Wypalałyśmy podczas przerw mnóstwo papierosów.

Joasia

mimo trudnego życia, była pogodna i śmiała się często, a jej śmiech szybko przechodził w kaszel. Nie zdążyłyśmy się zaprzyjaźnić, jednak wspólne powroty z pracy zbliżyły nas. Nierzadko przystawałyśmy dla odpoczynku, zwłaszcza zimą: Joasia była astmatyczką i mroźne powietrze dusiło ją. Pewnego poranka w drodze do szkoły kupiłam mały bukiecik, bo to był dzień jej imienin. Kiedy weszłam do pokoju nauczycielskiego z tym bukietem i wiosenną radością, zmroziło mnie milczenie. Joasia umarła tej nocy, udusiła się na klatce schodowej pod sąsiedzkimi drzwiami, do których dopełzła, szukając pomocy. Nie mogłam uwierzyć, że już nie pojedziemy razem tramwajem. Joasiu, tak się nie robi...

Profesor Tadeusz

był moim wychowawcą w ogólniaku. Sylwetka sprężysta, spod rudawych brwi świdrujące spojrzenie, ton władczy i nieznoszący sprzeciwu, typ wojskowy. Miał mir i poważanie w całej szkole. Nas, swoich wychowanków, trzymał krótko. Szanowaliśmy go jak szanuje się nauczyciela sprawiedliwego i konsekwentnego. Zginął w wypadku samochodowym, a dowiedziałam się o tym od jego syna, z którym los zetknął mnie tu, w mojej drugiej ojczyźnie, ale to zupełnie inna historia.

Profesor Jerzy

mój nauczyciel historii w liceum, absolwent UJ, doktor nauk humanistycznych. Pamiętam go jako człowieka o dobrotliwym uśmiechu, mądrego, opanowanego i sprawiedliwego. Miał wiele cierpliwości do naszych wybryków i śmiał się z kabaretowych występów na Dzień Nauczyciela, gdy każdemu profesorowi przypinaliśmy złośliwą łatkę. Nauczył mnie słuchać wykładu, robić porządne, przydatne notatki, wzbudził ciekawość dziejów. Oprócz polonistki był moim ulubionym profesorem.

doktor Henryk

mój nauczyciel filozofii na studiach. Mądry. Przystojny, z czupryną kręconych, szpakowatych włosów, uroczy i szarmancki. Kochały się w nim chyba wszystkie jego studentki, wśród nich ja. Na szczęście dla nas był żonaty. Kiedy już miałam własną rodzinę, przez kilka lat mieszkaliśmy drzwi w drzwi w jednym domu. Jako sąsiad w kapciach nie wydawał się już tak atrakcyjny.

Spośród moich koleżanek i kolegów ze szkolnej ławy w liceum z doczesnością pożegnała się Basia – wrażliwa, dobra i ambitna uczennica, Janka - nieśmiała, pucołowata, z poskręcanymi w pierścionki czarnymi włosami, Kazik – uczynny kolega, lider szkolnej kapeli. O nich wiem.

***

Po zmarłych pozostają wspomnienia. Ich sylwetki, głos, charakterystyczne gesty wracają w mimowolnych skojarzeniach. Przedmioty, niegdyś przez kogoś ulubione, zyskują na znaczeniu, stają się talizmanem, relikwią. Dmuchajmy na te iskierki pamięci, by nie zgasły, by płonęły jasnym płomieniem, jak znicze w Dzień Zaduszny. Nade wszystko jednak ważna jest modlitwa. Ona przypomina, że jesteśmy tu, w doczesności, tylko przejazdem. Modlitwą przypominajmy każdego, dlatego nie żałujmy jej Im, zwłaszcza w Dzień Zaduszny

***

moim umarłym


lgną do rąk wilgotne grudki modlitwy

czas

spływa słoną kroplą


zamknięta w zniczu drży tęsknota

jutro

obróci się w proch


w rozpadlinie pamięci trwa

wiśniowo-gorzka woń tytoniu

spinka i pióro wiecznie ciemnozielone


przyjdę do was jak każe obyczaj

na chłodnej ławce przysiądę przed drogą

ostatni raz


pisałam w N. jesienią 2012 r.



sobota, 18 października 2014

pory roku: jesień [2]



pory roku: jesień [2]


w szorstkich łódeczkach z kory
odpłyną
dziecięce marzenia

ostatni
koral jarzębiny
skrwawi palce

liście zaszeleszczą na wietrze
nim na zawsze
zasną

koronka mgły
splącze się zblednie
i zniknie

posiwiałe nagle drzewa
uronią zimne łzy szronu


listopad 2012