Wspomnienie to powstawało cały rok. To najtrudniejszy tekst, jaki napisałam.
Była zwykłym psem, jakich wiele. Dla nas wyjątkowym, jedynym na świecie, ukochanym.
W tym roku minęły dwa lata, odkąd nie ma jej z nami.
Wspominając ją, potrafimy się już śmiać. Dlatego mogłam zamknąć ten rozdział.
-----------------------------------------------------
Poznawaliśmy się powoli. Była uważna i czuła. Ale to dopiero potem. Najpierw
musiała się przekonać, czy warto nas pokochać. My zaś chcieliśmy zasłużyć na
jej miłość.
1. Miała być ratunkiem
przed straszliwym osamotnieniem, jakie czekało nas po opuszczeniu domu przez
dzieci. Musicie mieć przynajmniej psa – zdecydowała za nas córka. Zaczęłam
protestować. Nie chcę żadnego psa. Wystarczyły mi te ciągle uciekające chomiki.
I zaraz zaczęłam wymieniać powody, dla których żadnego zwierzaka w domu już być
nie może! Aż wreszcie cicho, jak zawsze wtedy, gdy prosił o coś dla siebie,
odezwał się Mąż. Chciałby mieć psa. W jego domu zawsze były psy. Kajtka i Pimpka
nie znałam, ale Rajkę pamiętam. Skapitulowałam. Pokonała mnie ta cicha prośba i
wspomnienie potężnej bokserki. Więc dobrze, niech już będzie pies, ale tylko
bokserka. „Dziewczynki” są łagodniejsze.
2. Nie chcieliśmy
tak zwyczajnie kupić psa w sklepie z psami. Zdecydowaliśmy, że przygarniemy
jakąś biedę z przytułku. Trafiliśmy na skromną stronę schroniska dla bokserów. Były
tam opisy sytuacji i zdjęcia kilku nieszczęśników, wśród nich – wypatrzona od
razu – „nasza” Piesunia. Miała ponad półtora roku i szmery w serduszku. Na
łebku duże znamię niewiadomego pochodzenia. Była nieułożona, nieposłuszna i nie
lubiła dzieci – przypadłość u tej rasy więcej niż osobliwa. Opiekunowie o jej
przeszłości wiedzieli tylko to, że została oddana, ponieważ zaatakowała
niemowlę. Reagowała wielkim podnieceniem na płacz dziecka, nawet dochodzącym z telewizora!
Włożyliśmy wiele pracy wychowawczej i fizycznego wysiłku, polegającego na
mocnym trzymaniu smyczy, by nauczyć ją przezwyciężać agresję.
Już podczas
pierwszej wizyty przypadliśmy sobie do serca. Sunia w radosnych podskokach
lizała nasze twarze, była spontaniczna i wesoła. Po rozmowie z opiekunami,
podczas której upewnili się, że oddają swoją podopieczną w dobre ręce, zrobiliśmy niezbędne zakupy, podpisaliśmy
papiery adopcyjne, wpłaciliśmy drobną kwotę na rzecz przytułku i wreszcie wprowadziliśmy
ją do domu.
3. Z posłanka
patrzały na nas duże smutne oczy osadzone w głowie, która wydawała się zbyt
wielka przy szkieletowatym korpusie. Psina była zmęczona niedawnymi przeżyciami
i tak wychudzona, że można było policzyć wszystkie żebra i koraliki kręgosłupa.
Papiery informowały, że ważyła 45 funtów, czyli nieco ponad 20 kilogramów! W
schronisku nie potrafiła walczyć o miskę, z której dominujące psy wyjadały jej
karmę. Ale w domu też nie chciała jeść. Po kilku dniach błagania – jedz,
kochany piesku, no jedz! – zrezygnowałam z psiej karmy. Kiedy sprawdziłam, że
je makaron, aż się uszy trzęsą, bez skrupułów zwyczajnie utuczyłam ją gotowanym
makaronem i ryżem, na zmianę mieszanym z psim jedzeniem. Wtedy wreszcie wygoiła
się rana po sterylizacji a rzadkiej barwy sierść wygładziła się i nabrała
głębokiego, wiśniowego połysku. Pies zachwycał kształtami i proporcjonalną
sylwetką właściwą dla rasy.
Była piękna!
4. Tęskniła.
Czekała na powrót swej opiekunki. Nie wiedziała przecież, że odtąd będzie z
nami, że to już na zawsze. Przez kilka dni, dopóki czuła znajomy zapach, z
nosem przy ziemi biegła po śladzie SUV, którym odjechała Janet. Podnosiła łeb i
nastawiała aksamitne uszy na szum przejeżdżających samochodów, ze świstem
wciągając w czarne nozdrza mieszaninę powietrza i spalin. Próbowała gonić każdy
samochód, który jej przypominał znajome auto. W końcu zrezygnowana przystawała,
patrząc za znikającym pojazdem. Serce ściskało się na to nieme cierpienie.
Głaskałam ją delikatnie i pocieszałam cicho, ale ona stała obojętna, jakby
chciała mi powiedzieć, że wcale nie potrzebuje mojego współczucia.
Zdaliśmy sobie
sprawę z tego, że minie wiele czasu, zanim będziemy mogli powiedzieć, że pies
jest nasz. Zanim ona zobaczy w nas swoje stado. Z niemałym zdziwieniem
uświadomiłam sobie, że stałam się zazdrosna o jej przywiązanie do tamtego
miejsca i ludzi, o tęsknotę za nimi. Pokochałam ją, choć zawsze myślałam, że
zwierzęcia się nie kocha, że można się tylko przyzwyczaić. Po kilku tygodniach
pragnęłam, aby jak najszybciej zapomniała o swym dawnym życiu i przestała
tęsknić.
5. Poznawaliśmy
się powoli. Była uważna i czuła. Ale to
dopiero potem. Najpierw musiała się przekonać, czy warto nas pokochać. My zaś
chcieliśmy zasłużyć na jej miłość. Staraliśmy się zauważać i odwzajemnialiśmy
każdy przejaw sympatii z jej strony. Uważnie obserwowała nasze reakcje i
widzieliśmy, jak bardzo stara się dopasować do domowych zwyczajów, jak chce nas
zadowolić, przypodobać się. Wiedzieliśmy, że takie zachowania są charakterystyczne
dla znajdów i psów ze schronisk, a wynikają z obawy przed ponownym odtrąceniem.
Zawstydzała nas tą niepewnością. Tłumaczyliśmy jej, że nie musi się niczego
obawiać, że teraz jest z nami na dobre i na złe.
6. W naszym domu
wszystko było inne od tego, co znała ze schroniska. Przede wszystkim nie było
drzwi dla psów, więc swój pierwszy poranny spacer Piesunia odbyła na… dywanie
przed drzwiami balkonowymi! Szukała wyjścia, do którego była przyzwyczajona. Zaczęliśmy
więc trening w kracie. Ponieważ Pani (czyli ja) zajmowała się jedzeniem i
spacerami, zamykanie jej na noc w klatce przypadło w obowiązku Panu. Ach!
jakich to różnych sposobów Pies się imał, żeby nie dać się zwabić! Niestety, Pan
zawsze był sprytniejszy i w końcu Psina, znęcona wątrobianym przysmakiem, trafiała
do klatki, gdzie – zrezygnowana – niezdarnie poprawiała kocyk i układała się do
snu, pełnym wyrzutu spojrzeniem utrwalając w nas poczucie winy.
W schronisku pieski
miały ogrodzony plac, po którym biegały swobodnie. My nie mieliśmy ogrodzonego
terenu. Pies nie umiał chodzić na smyczy. Ja nie umiałam prowadzić psa. Prawo w
naszym stanie wymaga, aby zwierzęta były wyprowadzane na smyczy. Nawet gdyby
prawo nie istniało, nie moglibyśmy puścić jej luzem, bo lubiła uciekać oraz nie
lubiła dzieci. Należało więc posiąść sztukę spacerowania na smyczy. Piesunia ciągnęła
niemiłosiernie w swoją stronę, szczególnie wtedy, gdy zwęszyła królika. Siłę w
karku boksery mają nadzwyczajną, a kiedy chudzina nabrała już masy, nie byłam w
stanie jej utrzymać ani zachować pozycji pionowej, poniewierała mą godnością
bez litości po chodniku, po trawniku i krzewach. Obraz był komiczny: cwałująca
z wywieszonym jęzorem bokserka, a na końcu smyczy wywijająca piętami Pani.
Zupełnie jak w dowcipie o tym, kto tu kogo wyprowadza na spacer.
Uprzedzono nas,
że ucieka. I rzeczywiście – błyskawicznie wykorzystywała niedomknięte drzwi,
każde zbyt wczesne zdjęcie obróżki. Nie przegapiła żadnej okazji, a my niemądrze
uganialiśmy się za nią po osiedlu. Zręcznie omijała rozstawione szeroko ręce z
miną „co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”. Na wołanie i smakołyki nie reagowała. Byliśmy
bez szans. Pies co sił w łapach uganiał po wolności. Aż znaleźliśmy niezawodny sposób
na złowienie uciekinierki. Wystarczyło głośno otworzyć drzwiczki samochodu i
uruchomić silnik, by po chwili zza krzewów wynurzył się zziajany i zaśliniony
pysk a zaraz za nim cały Pies, który szybciutko mościł się na przednim
siedzeniu obok kierowcy i całą sylwetką wołał: jedziemy! Żeby nie poczuła się
oszukana i zwabiona w pułapkę, Pan robił rundę po uliczkach.
7. Boksery są
bardzo wesołymi psami. Nie na darmo mówi się „psie figle” albo „psoty”. W
schronisku dostała przezwisko „wiggle butt”. Kochała nas wszystkich, ale
szczególną czułością darzyła Pana. Na pół godziny przed jego powrotem z pracy
zaczynała czekać. Witała go podskokami i lizaniem po twarzy, co było nie lada
wyczynem, bo Pan jest słusznego wzrostu.
Zawsze chętna do zabawy. Uwielbiała gonitwy.
Lubiła szamotać, szarpać i ciągnąć. Kiedy dorosła, w zabawie ze mną nigdy nie
używała całej swej siły, bo wiedziała, że może mnie skrzywdzić. Z Panem nie
obchodziła się już tak delikatnie. Zresztą Pan zakładał grubą koszulę i starą,
zimową rękawicę, mogła gryźć! Mocno biła łapą, jak to bokser. Chętnie bawiła
się w chowanego. Lubiliśmy patrzeć, jak stara się dobrze wypełnić zadanie i jak
potem czeka na wątróbkową nagrodę.
Nasza bokserka
była dwujęzyczna, co dziwiło wszystkich. Naturalnie lepiej reagowała na swój
„ojczysty” język angielski, ale nauczyła się rozumieć polskie komendy i znała
wiele polskich słów. Niech ktoś spróbuje powiedzieć przy mnie „głupi pies”! Trudno
opowiedzieć każdy dzień, ale wiedzieliśmy, że jest szczęśliwa i że z czasem
zapomniała o swych trudnych szczenięcych latach.
8. Nie ma smutniejszych
chwil niż te, kiedy pies choruje, a w jego oczach widać cierpienie. Nasza psina
chorowała kilka razy. Raz była to poważna infekcja, czasem skaleczenie, jakieś
kleszcze czy pchły. Korzystaliśmy nawet z pomocy psiego okulisty. Dbaliśmy
bardzo o jej zdrowie, ale rak został zbyt późno wykryty. Zaproponowano operację,
jednak rokowania na potem nie były dobre – kilka miesięcy życia w cierpieniu. Nie
byliśmy gotowi na rozstanie, ale też nie chcieliśmy przedłużać jej męki.
Lekarka nie pozostawiła złudzeń – bez zabiegu sunia będzie żyła najwyżej trzy
dni. Nauczyliśmy się nowego słowa – euthanasia.
9. Po powrocie z
kliniki długo siedzieliśmy w samochodzie. Nie mieliśmy odwagi wejść do domu.
Zostało wszystko: posłanko, ulubiony wełniany kocyk, zabawki, miska z wodą,
resztka karmy w schowku pod schodami, na klamce smycz z obróżką...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz