Translate

środa, 23 grudnia 2020

Wśród nocnej ciszy...

 

Gwiazdki mojego dzieciństwa pachniały śniegiem, pastą do podłogi i piernikiem. Kiedy przymknę oczy, widzę Mamę, która bardzo wczesnym rankiem, gdyśmy wszyscy jeszcze spali, pochylała się nad stojącą przy kaflowym piecu dzieżą, zagniatając ciasto na piernik. Aromatycznego ciasta musiało wystarczyć aż do Trzech Króli. Pomagaliśmy przy wykrawaniu pierniczków i drobnych ciasteczek, objadaliśmy cichcem kruszonkę z drożdżówki, ucieraliśmy lukier i mak na makowiec, aż ręce bolały!

Święta spędzaliśmy rodzinnie. Ze stolicy przyjeżdżał mój starszy i jedyny Brat – wówczas student. Najstarsza Siostra odwiedzała nas nieczęsto, ale kiedy już zjeżdżała, to z całą rodziną i w domu było wtedy bardzo wesoło. Jej starsi ode mnie synowie byli rzetelnymi urwipołciami, ale grzecznie zwracali się do mnie „ciociu”. Urlop spędzała z nami też druga wg starszeństwa Siostra. My, młodsze dziewczynki, bardzo czekałyśmy na starsze rodzeństwo i na prezenty od nich, bo były tak bardzo inne niż to, co można było dostać w powiatowym miasteczku – pachniały wielkim światem!

W dzień wigilii od rana panowało wielkie zamieszanie. W kuchni, wśród zapachów zupy rybnej, smażonego karpia i bigosu, krzątała się Mama ze swoimi starszymi córkami, przygotowując wieczerzę, przekąski i różne świąteczne dania. Mama tłumaczyła, dlaczego karp jest tą „wyróżnioną” rybą – otóż dlatego, że kości znajdujące się w głowie tej ryby przypominają narzędzia Męki Pańskiej. Tatuś przynosił z piwnicy butelkę domowego wina na wieczór, a później z Bratem ustawiali w pokoju choinkę, którą wspólnie ubieraliśmy w gromadzone przez lata bombki, łańcuchy z bibułki, ozdoby ze słomy i z wydmuszek. Mama co chwilę rzucała okiem na nasze dzieło. Któraś z młodszych dziewczynek prasowała mocno ukrochmalone serwetki i obrus. Z „Mazowszem” i „Śląskiem” nuciliśmy kolędy płynące z radia.

Odświętnie ubrani czekaliśmy, aż Tato weźmie w dłonie najpiękniejszy w całym domu talerzyk z opłatkiem i powie „No, Marysiu, wesołych świąt!” Opłatek zaczynał krążyć od Rodziców przez Rodzeństwo według starszeństwa, aż wszyscy podzieliliśmy się tym symbolem Bożego Dzieciątka. Wówczas można było zasiąść do stołu. Po wieczerzy cała dzieciarnia w napięciu oczekiwała dźwięku dzwonka oznajmiającego, że przed chwilą w „choinkowym” pokoju Gwiazdor zostawił prezenty. Mama przez chwilę przekomarzała się z nami, aż wreszcie ze śmiechem otwierała drzwi, a my nieruchomieliśmy w progu odurzeni żywicznym zapachem drzewka, sycąc oczy jego blaskiem.

Chłodne powietrze w pokoju pachniało pastą do podłogi, choinką i ciastem. Pośrodku pysznił się stół, pięknie nakryty najładniejszym obrusem. Na kredensie, na stole, a nawet na pianinie starsze Siostry rozstawiły kolorowe talerze z grubej tektury z wytłaczanymi zimowymi scenkami i postaciami św. Mikołaja i św. Rodziny, na których każdy znalazł pierniczki, jabłka, pomarańcze, orzechy oraz różne cukierki i słodycze, które Mama zapobiegliwie gromadziła w tych trudnych czasach Gomułkowskiego PRL-u.

Dorośli siadali wokół stołu, dzieci na sofie, czasem któreś znikało pod stołem. Tatuś zapalał świeczki na choince. To był jego przywilej i obowiązek. Jedno z dzieci uwijało się z przejęciem wokół drzewka, wybierając ostrożnie prezenty i wyczytując imię obdarowanego. Rozpakowywanie prezentów zaczynało się wtedy, gdy ostatni upominek trafił do właściwych rąk. Ileż było oglądania, zachwycania się, przymierzania, podziękowań, czasem nawet łez. Nie brakowało też przestróg: „a nie zepsuj od razu!”

(Wśród moich upominków powtarzały się zeszyty do kolorowania, pudełko kredek, piżamki, czapeczki z szalikiem w komplecie, różne gry planszowe, ale najczęstszym i najbardziej ulubionym prezentem były książki, np. „Książę i żebrak” czy „Chata wuja Toma”. Do końca świątecznej przerwy były przeczytane!)

Kiedy już nacieszyliśmy się prezentami, Mama wyłączała światło i przy blasku choinkowych świeczek intonowała kolędę, najczęściej "Wśród nocnej ciszy". Dołączaliśmy się wszyscy jak kto potrafił i sumiennie wyśpiewywaliśmy wszystkie zwrotki. Czasem Tatuś brał skrzypce (dawniej wiejski nauczyciel musiał umieć wszystko), a kiedy Tatuś poszedł na pasterkę do Nieba, Brat siadał do pianina. Na śpiewaniu, zjadaniu smakołyków, zabawie prezentami i pogawędkach upływał nam ten święty wieczór.

Kiedy przyszła pora, zaczynaliśmy szykować się do pasterki. Do kościoła mieliśmy trzy kilometry. W święta rzadko mogliśmy liczyć na podwózkę, bo okoliczni gospodarze też mieli gości, więc miejsca na saniach czy w bryczkach brakowało. Po mszy świętej wracaliśmy ze śpiewem i zmarzniętymi nosami, rzucając się w domu na gorący barszcz, mimo że był to środek nocy. Kładłam się spać w nowej flanelowej piżamce, ciesząc się na nadchodzące dni.

***

Gwiazdki mojego dzieciństwa zlewają się w mej pamięci, nakładają na siebie, tworząc obraz zamglony i niewyraźny. Z tej mgły wyłaniają się postaci moich Rodziców: wyprostowany, mocny Tata i cicha, drobna, wiecznie zatroskana Mama. To im zawdzięczam beztroskę moich dziecięcych świąt Bożego Narodzenia.

Wierzę, że teraz razem kolędują u Boskiego Tronu. I wierzę, że do chóru dołączyły moje starsze Siostry – Janka i Inka.





poniedziałek, 21 grudnia 2020

Gwiazdki na obczyźnie...

 


Pierwsze święta Bożego Narodzenia w Stanach Zjednoczonych... Nie mieliśmy ani prezentów, ani choinki, ani samochodu, żeby dojechać do centrum handlowego. Ale mieliśmy szczęście, bo obracaliśmy się wśród życzliwych Polonusów. Wspólne zakupy zaproponowali nam Henio i Irena. Pojechaliśmy do okazałego centrum handlowego, które zrobiło na mnie oszałamiające wrażenie: hektary powierzchni, wielopoziomowe domy towarowe, butiki pod wspólnym dachem, miejsca, gdzie można było spróbować nowych przekąsek; wewnątrz żywe drzewa, ruchome schody, najprzeróżniejsze zapachy, świąteczna muzyka, wspaniałe dekoracje, tłum zadowolonych, uśmiechniętych ludzi. A między nimi my, mniej uśmiechnięci, bo bardziej ograniczeni portfelem.

Zrobiliśmy udane zakupy, ba! nawet zdobyliśmy choinkę. Przyozdobiliśmy ją najtańszymi, celuloidowymi bombkami i ozdobą, którą córka zrobiła w szkole. Opłatek przywiozłam z Polski, więc było prawie jak w domu. Po wieczerzy zostaliśmy zaproszeni przez Ulę i Karola, którzy już zadomowili się w swoim niedawno kupionym domu. Wigilijny wieczór spędziliśmy wymieniając się drobnymi upominkami i słuchając opowiadań rodaków o ich amerykańskiej codzienności. W Boże Narodzenie razem z naszymi miłymi gospodarzami poszliśmy na mszę. Modliłam się cichutko po polsku, pieśni zanucić nie umiałam, ale radość z narodzin Pana Jezusa była taka sama.

Następnego dnia zostaliśmy zaproszeni przez Heniów na wycieczkę do Waszyngtonu na wystawę „Circa 1492: Art in the Age of Exploration”. Wystawa była elementem obchodów 500-lecia odkrycia Ameryki. Rzeźby, obrazy, rysunki, drukowane księgi, mapy, instrumenty badawcze, tkaniny i inne eksponaty reprezentowały cały ówczesny świat, a więc Europę, Afrykę Zachodnią i świat Islamu, Japonię, Koreę, Chiny i Indie, kulturę Azteków i Inków... Z naszych polskich skarbów widzieliśmy „Damę z gronostajem” oraz księgę z Akademii Krakowskiej z nazwiskiem Mikołaja Kopernika wpisanego w poczet żaków. Gdyby nie wspaniałomyślność naszych znajomych, którzy obejrzeli wystawę dużo wcześniej i do stolicy jechali specjalnie dla nas, nie mielibyśmy szansy obejrzeć tych wszystkich cudów.

Takie były nasze pierwsze święta za granicą.

***

Od kiedy rodzina powiększyła się o synową, zięcia i wnuczka, wigilie przybrały międzynarodowy charakter. Zięć i synowa są Amerykanami, więc - ciekawi polskich obyczajów - chętnie włączali się w przygotowania i cieszyli się na nasze tradycyjne postne potrawy, wspólnie śpiewaliśmy międzynarodową kolędę „Cicha Noc”. Aby było sprawiedliwie, polska część rodziny rezygnowała z prezentów w wigilijny wieczór i poszukiwaliśmy ich pod choinką we wczesny świąteczny poranek.

Trochę jednak smutno w ten wigilijny wieczór; mimo większej rodziny, mimo ładnej, zimowej pogody, błyszczącej choinki w udekorowanym mieszkaniu i kolorowych lampek przed domem. Każda moja wigilia zawiera tę odrobinę smutku, bo rzecz nie w ilości osób. I, jak co roku, kiedy będziemy składać sobie życzenia, córka szepnie: „mamo, nie płacz, tak nie lubię, kiedy płaczesz”. Widać takie mają być teraz moje wigilie.

***

Jesus is the Reason for the Season. To hasło, wypisane na wielkim billboardzie umieszczonym przy autostradzie I-95, widoczne jest z daleka. Czy trzeba o tym przypominać? Tak, z pewnością.

Sezon świąteczny w Stanach Zjednoczonych rozpoczyna się zaraz po Święcie Dziękczynienia wielkimi zniżkami na wszelkiego rodzaju towary, mówi się o tym dniu black Friday. (Z czasem zwyczaj ten przyszedł i do Polski). Nad ruchomymi schodami domów towarowych wiszą girlandy błyskających lampek, z sufitów zwisają olbrzymie papierowe bombki, po mallu przechadza się ho-ho-ho Santa, z głośników dobiegają najpopularniejsze piosenki świąteczne. Ani się człowiek obejrzy, a „sezon” będzie trwał cały rok i w tym całym zamieszaniu zapomnimy, że chodzi o Dzieciątko Jezus!






poniedziałek, 14 grudnia 2020

1981

 

Trzynastego grudnia roku pamiętnego

Wylęgła się WRONa z jaja czerwonego.

Rozpostarła skrzydła od Gdańska po Kraków,

Wtrąciła za kraty najlepszych Polaków.

 

Rozpostarła skrzydła i klepie slogany,

Aż otworzył oczy naród oszukany.

Prawdziwi Polacy w więzieniach siedzieli,

Bo się o swój honor wreszcie upomnieli.

 

Że strzelać nie będzie, WRONa obiecała,

Tymczasem na Śląsku znów się krew polała.

Rodacy, Polacy, nie dajcie się męczyć,

Trzeba wreszcie WRONie podły łeb ukręcić.

 

Śpiewa cała Polska, śpiewa naród cały,

Aż się z dupy WRONie pióra posypały.

Jak wiecie Rodacy, prawda nie upadła,

Bo czerwoną WRONę „SOLIDARNOŚĆ” zjadła!

 


Po ogłoszeniu „stanu wojennego na całym obszarze Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej” żyło się nerwowo i wszyscy martwili się, jakie będą te święta? Synek chodził wystraszony, że jest wojna, mąż bez przerwy gdzieś biegał, a ja bałam się tych jego wypadów do Gdańska i tego czekania. Któregoś razu nie dość, że wrócił bardzo późno, to na dokładkę bez rękawiczek! Wyrzucił je, bo milicjanci ładowali do suki każdego, kto miał brudne ręce, a kto miał brudne ręce, ten był winien rzucania kamieniami! Szczęśliwie nie przyszło im do zakutych zomowskich łbów, że aby uzyskać ich certyfikat niewinności wystarczyło pozbyć się zabłoconych rękawiczek. Innym razem wracał pieszo z Gdańska do Oliwy przez Biskupią Górkę, żeby uniknąć łapanki. Myślę, że powinien był wtedy zrobić kurs przewodnika po Gdańsku.

Kiedy minęły gorące dni 16 i 17 grudnia, można było zacząć myśleć o przygotowaniu świątecznego zaopatrzenia dla rodziny. Ludzie ustawiali się w kolejkach po wszystko i wszędzie, lekceważąc godzinę milicyjną. Po kilku incydentach wywiezienia kolejkowiczów w las aż za Pruszcz Gdański i zostawieniu ich tam na mrozie (a zima była wtedy niczego sobie, pamiętacie?), nawet nie przyszło mi do głowy nocne stanie. Trzeba było spyżę zdobywać za dnia, sposobem.

Któregoś popołudnia wpadł do nas Piotruś, kolega naszego synka, i łapiąc powietrze wysapał, że „na górce” są karpie i jego mama trzyma dla mnie kolejkę. Czym prędzej popędziłam do sklepu. Z dala można było zobaczyć, że niewielkie wnętrze wypełnione jest do ostatnich granic. Weszłam do gwarnej, ciepłej hali i odszukałam Terenię. Zaczęłyśmy przysłuchiwać się głośnej rozmowie stojących przed nami mężczyzn, uczestniczących we wcześniejszych nawalankach z milicją i dzielących się wrażeniami.

Gonitwy Gdańszczan z milicją wokół dworca i Zieleniaka, mimo że okoliczności były nieśmieszne, panowie przedstawiali niezwykle barwnie a milicję tak karykaturalnie, że w delikatesach szybko zrobiło się wesoło i jakoś tak przyjaźnie. Tego zdrowego śmiechu było nam wówczas bardzo potrzeba. Jednak kiedy temat się wyczerpał, wszyscy zaczęliśmy skupiać się na tym, czy tych ryb aby wystarczy, czy „dojdą” do nas i znów zaczęliśmy spoglądać na siebie trochę wilkiem, bo wiadomo – ten w kolejce przede mną to wróg!

Ruchem jednostajnie niemrawym kolejka posuwała się do lady, jednak klientów nie ubywało, gdyż okupowane były wszystkie stoiska. Na monopolowym sprzedawano słodycze. Wypatrzyłam tam Karolcię i Pawełka wraz z ich mamą. Maluchy ubrane były jak na podróż koleją transsyberyjską, a pulchna Karolcia w swojej puchatej czapeczce wyglądała jeszcze pulchniej. Dorota właśnie zakupiła przydziałowy wyrób czekoladopodobny i wkładała go do torby, nie reagując na podskoki córeczki dopominającej się konsumpcji na miejscu. Tłumaczyła, że czekoladka będzie na święta i dla wszystkich, co dziewczynka skomentowała – Patrz, Paweł, my takie chudziaszki, a mama nam czekolady żałuje! Na te słowa wszyscy stojący w pobliżu zaczęli się rozglądać, chcąc na własne oczy zobaczyć te zabiedzone dzieci i ich wyrodną matkę, ale kiedy ujrzeli pyzate, rumiane i zadowolone buzie „chudziaszków”, śmiechom nie było końca.

Ale na tym nie koniec. Mniej więcej po godzinie stania mama Piotrusia zaczęła się skarżyć, że pieką ją oczy i prosiła, żeby sprawdzić, czy nie zaprószyła czegoś. Ale i mnie zaczęło coś mocno przeszkadzać pod powiekami. Wkrótce przyczyna naszych dolegliwości wyszła na jaw: to z porozpinanych kożuchów, płaszczy i kurtek klientów sklepu „na górce” parował na potęgę gaz łzawiący! Po chwili wszyscy tarliśmy oczy i płakali nie tyle od gazu, ile ze śmiechu, że można bezbłędnie wskazać uczestników niedawnych „nielegalnych zgromadzeń i zamieszek” w Gdańsku.

Ryb wystarczyło, były wszak na kartki. Na święta Bożego Narodzenia pojechaliśmy do mojej mamy, bo wredna WRONa krakała, że w granicach województwa nie trzeba zezwolenia na podróż.



wtorek, 3 listopada 2020

Dziady

 Adam Mickiewicz

DZIADY Jest to nazwisko uroczystości obchodzonej dotąd między pospólstwem w wielu powiatach Litwy, Prus i Kurlandii, na pamiątkę dziadów, czyli w ogólności zmarłych przodków. Uroczystość ta początkiem swoim zasięga czasów pogańskich i zwała się niegdyś ucztą kozła, na której przewodniczył Koźlarz, Huslar, Guślarz, razem kapłan i poeta (gęślarz).

W teraźniejszych czasach, ponieważ światłe duchowieństwo i właściciele usiłowali wykorzenić zwyczaj połączony z zabobonnymi praktykami i zbytkiem częstokroć nagannym, pospólstwo więc święci Dziady tajemnie w kaplicach lub pustych domach niedaleko cmentarza. Zastawia się tam pospolicie uczta z rozmaitego jadła, trunków, owoców i wywołują się dusze nieboszczyków. Godna uwagi, iż zwyczaj częstowania zmarłych zdaje się być wspólny wszystkim ludom pogańskim, w dawnej Grecji za czasów homerycznych, w Skandynawii, na Wschodzie i dotąd po wyspach Nowego Świata Dziady nasze mają to szczególnie, iż obrzędy pogańskie pomieszane są z wyobrażeniami religii chrześcijańskiej, zwłaszcza iż dzień zaduszny przypada około czasu tej uroczystości. Pospólstwo rozumie, iż potrawami, napojem i śpiewami przynosi ulgę duszom czyscowym.

Cel tak pobożny święta, miejsca samotne, czas nocny, obrzędy fantastyczne przemawiały niegdyś silnie do mojej imaginacji; słuchałem bajek, powieści i pieśni o nieboszczykach powracających z prośbami lub przestrogami; a we wszystkich zmyśleniach poczwarnych można było dostrzec pewne dążenie moralne i pewne nauki, gminnym sposobem zmysłowie przedstawiane.

Poema niniejsze przedstawi obrazy w podobnym duchu, śpiewy zaś obrzędowe; gusła i inkantacje są po większej części wiernie, a niekiedy dosłownie z gminnej poezji wzięte.





środa, 3 czerwca 2020

Virginia Patterson Hensley (1932-1963)


Kilka lat temu w ramach poznawania najbliższej okolicy wybraliśmy się z mężem do miasteczka Winchester w stanie Wirginia. Miasteczko znane jest nie z karabinu winchester, jak sądziłam (nazwa broni pochodzi od nazwiska konstruktora i producenta Olivera Winchester, który swe zakłady miał w New Haven w Connecticut), lecz z tego, że mieszkała tu Virginia Patterson Hensley – jeden z największych talentów i najpiękniejszych kobiecych głosów muzyki country przełomu lat 50. i 60. XX wieku.

Pogoda akurat na wycieczkę: dość ciepło, ale powiewa przyjemny wiatr. Do miasteczka jedziemy porządnie oznakowaną drogą szybkiego ruchu, nie spieszymy się. Do drogi dochodzą z obydwu stron pola uprawne, przeważnie wybujała już kukurydza lub plantacje warzyw. Mijamy zadbane osady i pojedyncze farmy, do których wiodą starannie utrzymane alejki. Czasem kłuje w oczy porzucone rozwalające się zabudowanie; ot, zwyczajny kawałek Ameryki.

Wreszcie wjeżdżamy do Winchester. Z trudem znajdujemy miejsce parkingowe, gdyż jest sobota. Mąż wybiera odpowiednie obiektywy do swego nowego aparatu, ja nakładam przeciwsłoneczny kapelusz przywieziony z Polski (tych rzeczy „jeszcze z Polski” jest już coraz mniej w naszym domu) i biorę butelki z wodą. Z pobliskiego podwórka obserwuje nas młoda kobieta, która w mig rozpoznaje w nas turystów i po chwili woła przyjaźnie: „Wy na pewno do naszej Patsy!” Odpowiadamy, że jakże by inaczej, szukamy domu, w którym mieszkała. Otrzymaliśmy od niej tak dokładne wskazówki okraszone serdecznościami, że znaleźć 608 South Kent Street nie było trudno.


Dom nr 608 przy South Kent Street, w którym mieszkała
Virginia Patterson Hensley
Wąska, dwukierunkowa ulica to wznosi się, to opada łagodnym łukiem. Po obu stronach jezdni drewniane słupy naziemnej linii elektrycznej i drzewa,  które przy niskich domach wydają się olbrzymie. Zabudowa jednorodzinna: niewielkie, przeważnie dwupoziomowe stare domy stoją tak blisko jezdni, że z ganku wychodzi się wprost na chodnik. Niektóre domostwa okolone są wąskim trawnikiem lub kwiatową grządką. Większy ogródek i trawnik znajduje się zwykle z tyłu domu, dlatego też nazywany jest backyard. Uderza brak ogrodzeń i płotów, tak charakterystycznych dla polskiego krajobrazu miasteczek i wsi. Granice posesji wyznaczają różnokształtne żywopłoty lub kwitnące krzewy, których rośnie tu niezliczona różnorodność.

Jak można przeczytać na tablicy informacyjnej, znajdujemy się przed domem rodzinnym piosenkarki country znanej pod pseudonimem Patsy Cline. Mieszkała tu prawie 10 lat. Pseudonim estradowy wymyślił jej pierwszy menadżer, a składa się na niego zdrobnienie nazwiska panieńskiego jej matki „Patterson” i nazwisko pierwszego męża Virginii - Cline. W ten sposób muzyczny świat ujrzał Patsy Cline.

Za płotkiem okalającym posesję widoczna jest gablotka fanklubu z wiadomościami o wydarzeniach zaplanowanych z okazji urodzin gwiazdy przypadających 8 września. To prawdziwe święto dla fanów, którzy przy okazji zbierają datki na urządzenie w tym domu małego muzeum: w pokoju, który służył matce Patsy za pracownię krawiecką, będą prezentowane pamiątki po artystce, m. in. odnowiona słynna suknia z błękitnego sztucznego jedwabiu z frędzlami, naszywana kryształami górskimi. Można więc wpłacić drobne kwoty, zamówić cegiełkę z własnym imieniem i nazwiskiem, która zostanie umieszczona w chodniku przed domem, a na ganku nawet wziąć ślub!

 





Jeśli chce się zrozumieć entuzjazm i determinację w dążeniu do sławy tej tak hojnie obdarowanej przez Stwórcę talentem i zdolnościami brzyduli z prowincji (niektórzy mówią, że miała absolutny słuch muzyczny), trzeba zobaczyć ten dom, tę ulicę, to miasteczko, przejść się uliczkami, poczuć atmosferę.
To z tych drzwi wybiegała codziennie do szkoły a co sobotę do lokalnej rozgłośni radiowej, gdzie jako piętnastoletnia Miss Hensley śpiewała w audycji muzycznej a nawet zdobyła główną nagrodę w konkursie młodych talentów.

To z tego domu wychodziła do pracy (była kelnerką), a także wyjeżdżała do okolicznych pubów i tawern, gdzie śpiewała wieczorami, zyskując coraz większą popularność i nieco grosza. W wieku 22 lat podpisała pierwszy kontrakt, zrealizowała pierwszą sesję nagraniową i wystąpiła jako gość w ekskluzywnym klubie Grand Ole Opry w Nashville w stanie Tennessee. Było to niezwykłe dokonanie młodej piosenkarki, bo o zaproszenie GOO ubiegali się uznani już artyści, a stałym członkostwem mogli pochwalić się nieliczni.

Dwudziestopięcioletnia Patsy nagrała Walkin' aftermidnight i ta piosenka z miejsca zdobyła serca słuchaczy i wyżyny list przebojów. Link prowadzi do nagrania właśnie z 1957 roku. Jednak wielką sławę i miano artystki przyniosła jej dopiero piosenka Crazy kupiona od Willy Nelsona za, jak niesie wieść, bajońską wówczas kwotę $250. Warto też posłuchać tej ballady w wykonaniukompozytora. 

Teksty piosenek Patsy Cline od wielu lat poruszają serca zarówno przygodnych słuchaczy jak i odwiecznych wielbicieli country, bo opowiadają historie miłości w sposób zrozumiały dla każdego człowieka. Warto posłuchać tych piosenek lśniących jak perełki.She’s got youA church acourtroom, and then goodbyeI fall to pieces (nagranie na kilka dni przed wypadkiem), I've loved andlost again (1957).

Akompaniament pulsuje hipnotyzującym swingiem, głos Patsy zachwyca wibrującym, głębokim brzmieniem, nieco chropawym bluesowym zaśpiewem i siłą. Teraz już nikt nie pisze takich piosenek. Dlaczego? Przecież podobne sytuacje przydarzają się ludziom i dziś. Artystka śpiewa swobodnie, bez wysiłku i bardzo naturalnie, a lekcje emisji głosu pomogły wydobyć jego niepowtarzalne, szlachetne brzmienie. Piosenkę So wrong wybrałam jako przykład dlatego, że jest to jedno z niewielu dostępnych nagrań ilustrujących, jak piosenkarka operuje głosem i mikrofonem. Mogą jej zazdrościć współczesne gwiazdki o mizernych głosach, niemal połykające mikrofon, żeby cokolwiek było słychać.

Idziemy zobaczyć studio, w którym kiedyś nagrywała Virginia. Od domu Patsy na ulicę West Boscawen nr 38 trafić jest łatwo, miasteczko ma zwartą zabudowę. Niestety, nie ma tu już tego studia, a jego dawne pomieszczenia należą teraz do kościoła luterańskiego.


Studio nagrań znajdowało się na parterze,
to te trzy witrynowe okna.





Po krótkim spacerze po centrum miasteczka zmierzamy w kierunku Shenandoah Memorial Park. Droga numer 522 nosi nazwę Patsy Cline Memorial Highway. Na teren cmentarza wjeżdżamy przez Bramę Północną dedykowaną oczywiście Patsy Cline i, kierując się w stronę kaplicy, parkujemy w małej zatoczce. Jest ciepłe, słoneczne, sierpniowe popołudnie. Tu, za miastem, wieje orzeźwiający wiatr.





Jakże inne są amerykańskie cmentarze od naszych, polskich! Do każdej części prowadzą asfaltowe dróżki, po których można swobodnie poruszać się samochodem. Uderza niewielka ilość pionowych pomników nagrobnych. Tu i ówdzie zamiast płyty nagrobnej znajduje się mała ławeczka, poświęcona pamięci ukochanego zmarłego. W tej części cmentarza nie widziałam lampek lub zniczy, nawet takich na baterie. Z rzadka można zobaczyć żywe kwiaty, przeważają plastykowe bukiety lub wieńce. Wielkie, papierowe serca z krepiny kołyszą się na metalowych stelażach, gdzieś siedzi pluszowy miś, którego już nie przytuli mały Henry, powiewają urodzinowe baloniki, miniaturki gwiaździstej flagi, słychać delikatne pobrzękiwania dzwoneczków.


 Mogiła Patsy Cline na drugim planie, z żółtymi kwiatami i flagą.







Wypalona słońcem trawa kłuje w stopy przez sandały. Przechadzamy się w poszukiwaniu miejsca wiecznego spoczynku Virginii. Nie było to łatwe, bo płyta nagrobna jest wąska, długa i leży równo z gruntem. Znajduje się na niej jedynie imię i pierwsza litera nazwiska (!) oraz daty, a w nawiasie pseudonim artystyczny. Po prawej stronie miejsce na drugą tabliczkę. Pośrodku nazwisko drugiego męża: Dick.


Na płycie inskrypcja: Death can not kill what never dies


Błyskotliwa kariera Patsy Cline zakończyła się 5 marca 1963 r. śmiercią w katastrofie awionetki podczas powrotu z trasy koncertowej.

Ta gwiazda muzyki country „spełniła wszystkie warunki”, aby być tak czczoną po śmierci, jak Jim Morrison (mogiła w Paryżu na Père Lachaise) czy Elvis „wiecznie żywy” Presley (pochowany w swej posiadłości Graceland w Memphis, TN). Śpiewała pięknie, była uwielbianą przez publiczność uznaną artystką, zmarła tragicznie i młodo, a jednak jej mogiła nie jest tłumnie odwiedzana przez fanów. Ale z pewnością nie jest artystką zapomnianą, na pewno nie tu, w Winchester, nie w Ameryce. W 10. rocznicę śmierci artystki w Hallu Sławy Grand Ole Opry zawieszono tablicę z nazwiskiem Patsy Cline. Jest pierwszą tak uhonorowaną kobietą w dziedzinie piosenki country. Płyty z jej nagraniami, choć może trącące myszką, sentymentalne i niemodne, ciągle są wznawiane, a piosenki popularne w niektórych barach i pubach.

***

To był dzień pełen emocji. Zmęczeni, zasiedliśmy w ogródku jakiejś restauracji przy głównej ulicy, by  zjeść obiad i uporządkować wrażenia. Przed wieczorem byliśmy w domu.

***
PS Wszystkie zdjęcia zostały wykonane przez mojego męża.





wtorek, 5 maja 2020

Przemówienie ministra spraw zagranicznych wygłoszone na plenarnym posiedzeniu Sejmu RP, w odpowiedzi na mowę kanclerza Rzeszy A. Hitlera z dnia 28 kwietnia 1939.


Wysoka Izbo!

Korzystam ze zebrania Parlamentu, ażeby uzupełnić pewne luki w mojej pracy, jakie miały miejsce w ostatnich miesiącach. Bieg wydarzeń międzynarodowych uzasadniałby może więcej wypowiedzi ministra spraw zagranicznych niż moje jedyne expose w Komisji Spraw Zagranicznych Senatu. Z drugiej strony, ten właśnie szybki bieg wydarzeń skłaniał mnie do odraczania deklaracji publicznej do czasu, w którym główne zagadnienia naszej polityki przyjmą bardziej dojrzałą formę.

Konsekwencje, wynikające z osłabienia zbiorowych instytucji międzynarodowych i z głębokiej rewizji metod pracy między państwami, które zresztą niejednokrotnie w Izbach sygnalizowałem, spowodowały otwarcie całego szeregu nowych problemów w różnych częściach świata. Proces ten i jego skutki dotarły w szeregu ostatnich miesięcy aż do granic Rzeczypospolitej. To, co najogólniej o tym zjawisku można powiedzieć, streszczam w określeniu, że stosunki między poszczególnymi państwami nabrały bardziej indywidualnego charakteru, więcej własnego oblicza. Osłabione zostały normy ogólne. Po prostu rozmawia się coraz bardziej bezpośrednio od państwa do państwa.

Jeśli o nas chodzi - zaszły wydarzenia bardzo poważne.

Z jednymi państwami kontakt nasz stał się głębszy i łatwiejszy, w innych wypadkach powstały poważne trudności. Biorąc rzeczy chronologicznie, mam tu na myśli w pierwszej linii naszą umowę ze Zjednoczonym Królestwem, z Anglią. Po kilkakrotnych kontaktach w drodze dyplomatycznej, które miały na celu określenie zakresu naszych przyszłych stosunków, doszliśmy przy okazji mej wizyty w Londynie do bezpośredniej umowy, opartej o zasady wzajemnej pomocy w razie zagrożenia bezpośredniego lub pośredniego niezależności jednego z naszych państw. Formuła umowy znana jest panom w deklaracji premiera Neville Chamberlaina z dn. 6 kwietnia, deklaracji, której tekst został uzgodniony i winien być uważany za układ zawarty miedzy obydwoma Rządami. Uważam za swój obowiązek dodać tu, że sposób i forma wyczerpujących rozmów, przeprowadzonych w Londynie, dodają umowie wartości szczególnej. Pragnąłbym, aby polska opinia publiczna wiedziała, że spotkałem ze strony angielskiej mężów stanu nie tylko głębokie zrozumienie ogólnych zagadnień polityki europejskiej, ale taki stosunek do naszego państwa, który pozwolił mi z cała otwartością i zaufaniem przedyskutować wszystkie istotne zagadnienia, bez niedomówień i wątpliwości.

Szybkie ustalenie zasady współpracy angielsko - polskiej możliwe było przede wszystkim dlatego, że wyjaśniliśmy sobie wyraźnie, iż tendencje obu Rządów są zgodne w podstawowych zagadnieniach europejskich; na pewno ani Anglia, ani Polska nie żywią zamiarów agresywnych w stosunku do nikogo, lecz również stanowczo stoją na gruncie respektu dla pewnych podstawowych zasad w życiu międzynarodowym.

Równoległe deklaracje kierowników politycznych strony francuskiej stwierdzają, że jesteśmy zgodni miedzy Paryżem a Warszawą co do tego, że skuteczność działania naszego obronnego układu nie tylko nie może być osłabiona przez zmianę koniunktury międzynarodowej, lecz przeciwnie - że układ ten stanowić powinien jeden z najistotniejszych czynników w strukturze politycznej Europy.

Porozumienie polsko - angielskie przyjął pan kanclerz Rzeszy Niemieckiej za pretekst do jednostronnego uznania za nieistniejący układu, który pan Kanclerz Rzeszy zawarł z nami w roku 1934.

Zanim przejdę do dzisiejszego stadium tej sprawy, pozwolą mi panowie na krótki rys historyczny.
Fakt, że miałem zaszczyt brać czynny udział w zawarciu i wykonaniu tego układu, nakłada na mnie obowiązek jego analizy. Układ z 1934 r. był wydarzeniem wielkiej miary. Była to próba dania jakiegoś lepszego biegu historii miedzy dwoma wielkimi narodami, próba wyjścia z niezdrowej atmosfery codziennych zgrzytów i szerszych wrogich zamierzeń, w kierunku wzniesienia się ponad narosłe od wieków animozje, w kierunku stworzenia głębokich podstaw wzajemnego poszanowania. Próba sprzeciwiania się złemu jest zawsze najpiękniejszą możliwością działalności politycznej.

Polityka polska w najbardziej krytycznych momentach ostatnich czasów wykazała respekt dla tej zasady.

Pod tym kątem widzenia, proszę Panów, zerwanie tego układu nie jest rzeczą mało znaczącą. Natomiast każdy układ jest tyle wart, ile są warte konsekwencje, które z niego wynikają. I jeśli polityka i postępowanie partnera od zasady układu odbiega, to po jego osłabieniu, czy zniknięciu nie mamy powodu nosić żałoby. Układ polsko - niemiecki z 1934 r. był układem o wzajemnym szacunku i dobrym sąsiedztwie, i jako taki wniósł pozytywną wartość do życia naszego państwa, do życia Niemiec i do życia całej Europy. Z chwilą jednak, kiedy ujawniły się tendencje, ażeby interpretować go bądź to jako ograniczenie swobody naszej polityki, bądź to jako motyw do żądania od nas jednostronnych, a niezgodnych z naszymi żywotnymi interesami koncepcji stracił swój prawdziwy charakter.

Przejdźmy teraz do sytuacji aktualnej. Rzesza Niemiecka sam fakt porozumienia polsko - angielskiego przyjęła za motyw zerwania układu z 1934 r. Ze strony niemieckiej podnoszono takie, czy inne obiekcje natury jurydycznej. Jurystów pozwolę sobie odesłać do tekstu naszej odpowiedzi na memorandum niemieckie, która będzie dziś jeszcze będzie Rządowi Niemieckiemu doręczona. Nie chciałbym również zatrzymywać panów dłużej nad dyplomatycznymi formami tego wydarzenia, ale pewna dziedzina ma tu swój specyficzny wyraz. Rząd Rzeszy, jak to wynika z tekstu memorandum niemieckiego, powziął swoją decyzję na podstawie informacji prasowych, nie badając opinii ani Rządu Angielskiego, ani Rządu Polskiego co do charakteru zawartego porozumienia. Trudne to nie było, gdyż bezpośrednio po powrocie z Londynu okazałem gotowość przyjęcia ambasadora Rzeszy, który do dnia dzisiejszego z tej sposobności nie skorzystał.

Dlaczego ta okoliczność jest tak ważna? Dla najprościej rozumującego człowieka jest jasne, że nie charakter, cel i ramy układu polsko - angielskiego decydowały, tylko sam fakt, że układ taki został zawarty. A to znów jest ważne dla oceny intencji polityki Rzeszy, bo jeśli wbrew poprzednim oświadczeniom Rząd Rzeszy interpretował deklarację o nieagresji zawartą z Polską w 1934 r., jako chęć izolacji Polski i uniemożliwienia naszemu państwu normalnej, przyjaznej współpracy z państwami zachodnimi - to interpretacje taką odrzucilibyśmy zawsze sami.

Wysoka Izbo!

Ażeby sytuację należycie ocenić, trzeba przede wszystkim postawić pytanie, o co właściwie chodzi? Bez tego pytania i naszej na nie odpowiedzi nie możemy właściwie ocenić istoty oświadczeń niemieckich w stosunku do spraw Polskę obchodzących. O naszym stosunku do Zachodu mówiłem już poprzednio. Powstaje zagadnienie propozycji niemieckiej co do przyszłości Wolnego Miasta Gdańska, komunikacji Rzeszy z Prusami Wschodnimi przez nasze województwo pomorskie i dodatkowych tematów poruszonych jako sprawy, interesujące wspólnie Polskę i Niemcy.

Zbadajmy tedy te zagadnienia po kolei.

Jeśli chodzi o Gdańsk, to najpierw kilka uwag ogólnych. Wolne Miasto Gdańsk nie zostało wymyślone w Traktacie Wersalskim. Jest zjawiskiem istniejącym od wielu wieków, i jako wynik, właściwie biorąc, jeśli się czynnik emocjonalny odrzuci, pozytywnego skrzyżowania spraw polskich i niemieckich. Niemieccy kupcy w Gdańsku zapewnili rozwój i dobrobyt tego miasta, dzięki handlowi zamorskiemu Polski. Nie tylko rozwój, ale i racja bytu tego miasta wynikały z tego, że leży ono u ujścia jedynej wielkiej naszej rzeki, co w przeszłości decydowało, a na głównym szlaku wodnym i kolejowym, łączącym nas dziś z Bałtykiem. To jest prawda, której żadne nowe formuły zatrzeć nie zdołają. Ludność Gdańska jest obecnie w swej dominującej większości niemiecka, jej egzystencja i dobrobyt zależą natomiast od potencjału ekonomicznego Polski.

Jakież z tego wyciągnęliśmy konsekwencje? Staliśmy i stoimy zdecydowanie na platformie interesów naszego morskiego handlu i naszej morskiej polityki w Gdańsku. Szukając rozwiązań rozsądnych i pojednawczych, świadomie nie usiłowaliśmy wywierać żadnego nacisku na swobodny rozwój narodowy, ideowy i kulturalny niemieckiej ludności w Wolnym Mieście.

Nie będę przedłużał mego przemówienia cytowaniem przykładów. Są one dostatecznie znane wszystkim, co się tą sprawą w jakikolwiek sposób zajmowali. Ale z chwilą, kiedy po tylokrotnych wypowiedzeniach się niemieckich mężów stanu, którzy respektowali nasze stanowisko i wyrażali opinię, że to „prowincjonalne miasto nie będzie przedmiotem sporu między Polską a Niemcami” - słyszę żądanie aneksji Gdańska do Rzeszy, z chwilą, kiedy na naszą propozycję, złożoną dn. 26 marca wspólnego gwarantowania istnienia i praw Wolnego Miasta nie otrzymuję odpowiedzi, a natomiast dowiaduje się następnie, że została ona uznana za odrzucenie rokowań - to muszę sobie postawić pytanie, o co właściwie chodzi? Czy o swobodę ludności niemieckiej Gdańska, która nie jest zagrożona, czy o sprawy prestiżowe, czy też o odepchnięcie Polski od Bałtyku, od którego Polska odepchnąć się nie da!

Te same rozważania odnoszą się do komunikacji przez nasze województwo pomorskie. Nalegam na to słowo „województwo pomorskie”. Słowo „korytarz” jest sztucznym wymysłem, gdyż chodzi tu bowiem o odwieczną polską ziemię, mającą znikomy procent osadników niemieckich.

Daliśmy Rzeszy Niemieckiej wszelkie ułatwienia w komunikacji kolejowej, pozwoliliśmy obywatelom tego państwa przejeżdżać bez trudności celnych czy paszportowych z Rzeszy do Prus Wschodnich. Zaproponowaliśmy rozważenie analogicznych ułatwień w komunikacji samochodowej.

I tu znowu zjawia się pytanie, o co właściwie chodzi? Nie mamy żadnego interesu szkodzić obywatelom Rzeszy w komunikacji z ich wschodnią prowincją. Nie mamy natomiast żadnego powodu umniejszania naszej suwerenności na naszym własnym terytorium.

W pierwszej i drugiej sprawie, to jest w sprawie przyszłości Gdańska i komunikacji przez Pomorze, chodzi ciągle o koncesje jednostronne, których Rząd Rzeszy wydaje się od nas domagać. Szanujące się państwo nie czyni koncesji jednostronnych. Gdzież jest zatem ta wzajemność? W propozycjach niemieckich wygląda to dość mglisto. Pan kanclerz Rzeszy w swej mowie wspominał o potrójnym kondominium w Słowacji. Zmuszony jestem stwierdzić, że tę propozycję usłyszałem po raz pierwszy w mowie pana kanclerza z dn. 28 kwietnia. W niektórych poprzednich rozmowach czynione były tylko aluzje, że w razie dojścia do ogólnego układu sprawa Słowacji mogłaby być omówiona. Nie szukaliśmy pogłębienia tego rodzaju rozmów, ponieważ nie mamy zwyczaju handlować cudzymi interesami. Podobnie propozycja przedłużenia paktu o nieagresji na 25 lat nie była nam w ostatnich rozmowach w żadnej konkretnej formie przedstawiona. Tu także były nieoficjalne aluzje, pochodzące zresztą od wybitnych przedstawicieli Rządu Rzeszy. Ale, proszę panów, w takich rozmowach bywały także różne inne aluzje, sięgające dużo dalej i szerzej niż omawiane tematy. Rezerwuję sobie prawo w razie potrzeby do powrócenia do tego tematu.

W mowie swej pan kanclerz Rzeszy jako koncesje ze swej strony proponuje uznanie i przyjęcie definitywne istniejącej miedzy Polską a Niemcami granicy. Muszę skonstatować, że chodziłoby tu o uznanie naszej de jure i de facto bezspornej własności, więc co za tym idzie, ta propozycja również nie może zmienić mojej tezy, że dezyderaty niemieckie w sprawie Gdańska i autostrady pozostają żądaniami jednostronnymi.

W świetle tych wyjaśnień Wysoka Izba oczekuje zapewne ode mnie, i słusznie, odpowiedzi na ostatni passus niemieckiego memorandum, który mówi: „Gdyby Rząd Polski przywiązywał do tego wagę, by doszło do nowego umownego uregulowania stosunków polsko - niemieckich, to Rząd Niemiecki jest do tego gotów”. Wydaje mi się, że merytorycznie określiłem już nasze stanowisko.

Dla porządku zrobię resumé.

Motywem dla zawarcia takiego układu byłoby słowo „pokój”, które pan kanclerz Rzeszy z naciskiem w swym przemówieniu wymieniał.

Pokój jest na pewno celem ciężkiej i wytężonej pracy dyplomacji polskiej. Po to, aby to słowo miało realną wartość, potrzebne są dwa warunki: 1) pokojowe zamiary, 2) pokojowe metody postępowania. Jeżeli tymi dwoma warunkami Rząd Rzeszy istotnie się kieruje w stosunku do naszego kraju, wszelkie rozmowy, respektujące oczywiście wymienione przeze mnie uprzednio zasady, są możliwe. Gdyby do takich rozmów doszło - to Rząd Polski swoim zwyczajem traktować będzie zagadnienie rzeczowo, licząc się z doświadczeniami ostatnich czasów, lecz nie odmawiając swej najlepszej woli.
Pokój jest rzeczą cenną i pożądaną. Nasza generacja, skrwawiona w wojnach, na pewno na pokój zasługuje. Ale pokój, jak prawie wszystkie sprawy tego świata ma swoją cenę, wysoką, ale wymierną. My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenną. Tą rzeczą jest honor.









środa, 29 stycznia 2020

#Auschwitz75



Przemówienie Prezydenta RP Andrzeja Dudy na uroczystości 75. rocznicy wyzwolenia Auschwitz-Birkenau niemieckiego nazistowskiego obozu koncentracyjnego i zagłady


Szanowni Ocalali Świadkowie Zagłady
Wasze Królewskie Mości
Wasze Książęce Wysokości
Szanowni Państwo Prezydenci, Premierzy, Ministrowie, Ekscelencje
Dostojni Goście
Panie i Panowie

„Na rampę zajechał właśnie pociąg. Z towarowych wagonów poczęli wysiadać ludzie i szli w kierunku lasku. Kiedy wstawałem z rana do mycia podłogi, ludzie szli. Kobiety, mężczyźni i dzieci. Wychodziłem nocą przed blok, w ciemności świeciły lampy nad drutami. Droga leżała w mroku, lecz słyszałem wyraźnie oddalony gwar wielu tysięcy głosów. Ludzie szli i szli. Z lasu podnosił się ogień i rozświetlał niebo, a wraz z ogniem podnosił się ludzki krzyk. Przez dnie i noce ludzie szli. Na rampę nieprzerwanie przyjeżdżały wagony i ludzie szli dalej.”

Tak ukazał Auschwitz latem 1944 roku polski więzień tego obozu, pisarz Tadeusz Borowski. Tłumy ludzi idących, prowadzonych, zapędzanych na masową śmierć.
My w Polsce dobrze znamy prawdę o tym, co tu się działo, bo opowiadali nam to nasi rodacy, którym Niemcy wytatuowali obozowe numery.
Mija 75 lat od zakończenia tego potwornego, przerażającego, zbrodniczego koszmaru, który w tym miejscu rozgrywał się przez blisko 5 lat. Mijają już prawie trzy pokolenia od tamtego dnia, 27 stycznia 1945 roku, kiedy kilka tysięcy więźniów, wycieńczonych okrucieństwem oprawców, niewolniczą pracą, głodem i chorobami, doczekało się wreszcie wyzwolenia przez żołnierzy Armii Czerwonej.
Są tu dziś wśród nas ostatni żyjący Ocaleni, którzy przeżyli piekło Auschwitz, ostatni z tych, którzy na własne oczy widzieli Zagładę. Wśród nich ci, którzy doświadczyli losu narodu żydowskiego, o którym mówi Psalm 44: Zabijają nas przez cały dzień / Uważają nas za owce prowadzone na rzeź.
Zgromadziliśmy się tutaj, członkowie 61 Delegacji z całego świata, aby wspólnie uczcić Międzynarodowy Dzień Pamięci Ofiar Holokaustu. Stajemy przed bramą obozu, w którym śmierć poniosło najwięcej ofiar i który stał się symbolem Zagłady. Składamy hołd wszystkim sześciu milionom Żydów zamordowanych w tym oraz innych obozach, gettach, miejscach kaźni, na ulicach miast, miasteczek. Stajemy tutaj przed Wami, czcigodni Ocaleni, aby w obliczu świadków Zagłady podjąć jeszcze raz zobowiązanie, podjąć zobowiązanie z myślą o tych, którzy zginęli, o Was, którzy ocaleliście, ale i o przyszłych pokoleniach.
Ludobójstwo popełnione tutaj przez funkcjonariuszy hitlerowskiej III Rzeszy pochłonęło ponad 1,3 mln ludzkich istnień. Byli wśród nich Polacy, Romowie, jeńcy sowieccy, ale przede wszystkim Żydzi, których zgładzono tu przeszło 1,1 mln.  Mówimy o liczbach, a przecież to konkretni ludzie, ich losy, ich cierpienia. Mówimy o liczbach, choć zapewne nigdy nie poznamy ich dokładnie, ale mówimy o liczbach, bo jesteśmy w fabryce śmierci, bo liczby uzmysławiają nam przemysłowy charakter popełnionej tutaj zbrodni.
Holokaust, którego Auschwitz jest głównym miejscem i symbolem, był zbrodnią wyjątkową w całych dziejach ludzkości. Nienawiść, szowinizm, nacjonalizm, rasizm, antysemityzm przybrały tu postać masowego, zorganizowanego, metodycznego mordu. Nigdy indziej ani nigdzie indziej nie przeprowadzono eksterminacji ludzi w podobny sposób. Żydzi z Polski, Węgier, Francji, Holandii, Grecji i innych okupowanych krajów w całej Europie byli tu przywożeni bydlęcymi wagonami, poddawani selekcji i pozbawiani całego mienia i w ogromnej większości natychmiast zabijani w komorach gazowych i spalani w krematoryjnych piecach. Wszystko to trwało zaledwie godziny, kwadranse, minuty. Fabryka śmierci przez lata pracowała z pełna mocą: dymiły kominy, przetaczały się transporty, „ludzie szli i szli” tysiącami. Na śmierć.
Wszystko to dzisiaj trudno objąć umysłem. Ogrom dokonanej tu zbrodni przeraża, ale nie wolno nam odwracać od niej oczu. Nie wolno nam o niej nigdy zapomnieć.
Kiedy zbliżał się front, który miał położyć koniec zbrodni, sprawcy usiłowali zatrzeć jej ślady. Niszczyli budynki i dokumentację ludobójstwa. Zgładziwszy miliony, chcieli unicestwić także i pamięć o nich. To się jednak nie udało. Uratowani zostali świadkowie, z których ostatnimi jesteście Wy, czcigodni Ocaleni. I zachowane zostało to miejsce, materialny dowód i symbol Holokaustu.
Stajemy więc dziś tu, na terenie byłego niemieckiego obozu Auschwitz, stajemy wszyscy razem i pochylamy głowy przed cierpieniami ofiar tej strasznej, najstraszniejszej w dziejach zbrodni i w obliczu Ocalonych, w obecności ostatnich Świadków podejmujemy zobowiązanie na przyszłość.
W imieniu Rzeczypospolitej
* która pierwsza stała się celem agresji nazistowskich Niemiec,
* której terytorium znalazło się pod okupacją a naród został poddany terrorowi,
* która stworzyła największy w Europie konspiracyjny ruch oporu przeciwko niemieckiej III Rzeszy,
* której żołnierze walczyli przeciw Niemcom na wszystkich frontach II wojny światowej od jej pierwszego do ostatniego dnia,
* której 6 mln obywateli zginęło z rąk hitlerowców (w tym 3 mln Żydów), i
* która podejmuje wszelkie starania o zachowanie tego miejsca – terenu obozu Auschwitz oraz wszystkich innych miejsc zagłady byłych niemieckich obozów znajdujących się na naszych ziemiach
mam przywilej i zaszczyt ponowić zobowiązanie, które my, Polacy, przyjęliśmy na siebie już wtedy, kiedy dokonywał się Holokaust, kiedy nasi poprzednicy z narażeniem własnego życia nieśli ratunek mordowanym Żydom, jako pierwsi nieśli światu prawdę o Zagładzie i domagali się reakcji światowych mężów stanu i w którym to zobowiązaniu my, współcześni Polacy również ze względu na pamięć o naszych bohaterskich rodakach, takich jak Witold Pilecki czy Jan Karski, konsekwentnie trwamy.
W imieniu Rzeczypospolitej mam przywilej i zaszczyt ponowić zobowiązanie: zawsze pielęgnować pamięć i strzec prawdy o tym, co tutaj się wydarzyło.
Pragnę zaprosić dziś zgromadzonych tu dostojnych Gości, przedstawicieli innych państw i narodów a także instytucji międzynarodowych i wszystkich ludzi dobrej woli na całym świecie do udziału w tym dziele. Niech będzie to nasze wspólne zobowiązanie podjęte w obliczu ostatnich Ocalonych i Świadków. Nieśmy dalej w przyszłość przesłanie i przestrogę dla całej ludzkości, które płyną z tego miejsca: fałszowanie historii II wojny światowej, zaprzeczanie zbrodniom ludobójstwa i negowanie Holokaustu oraz instrumentalne wykorzystywanie Auschwitz do jakichkolwiek celów to bezczeszczenie pamięci ofiar, których prochy są tu rozsypane.
Prawda o Holokauście nie może umrzeć.
Pamięć o Auschwitz musi trwać, żeby zagłada nigdy więcej w historii świata się nie powtórzyła.
Raz jeszcze dziękuję Wam, czcigodni Ocaleni, za Wasze świadectwo i Waszą tutaj dzisiaj obecność.
Wieczna pamięć wszystkim ofiarom Auschwitz!
Wieczna pamięć ofiarom Holokaustu!



Przydatne linki