Gwiazdki mojego dzieciństwa
pachniały śniegiem, pastą do podłogi i piernikiem. Kiedy przymknę oczy, widzę
Mamę, która bardzo wczesnym rankiem, gdyśmy wszyscy jeszcze spali, pochylała
się nad stojącą przy kaflowym piecu dzieżą, zagniatając ciasto napiernik.
Aromatycznego ciasta musiało wystarczyć aż do Trzech Króli. Pomagaliśmy przy
wykrawaniu pierniczków i drobnych ciasteczek, objadaliśmy cichcem kruszonkę z drożdżówki,
ucieraliśmy lukier i mak na makowiec, aż ręce bolały!
Święta spędzaliśmy rodzinnie. Ze
stolicy przyjeżdżał mój starszy i jedyny Brat – wówczas student. Najstarsza
Siostra odwiedzała nas nieczęsto, ale kiedy już zjeżdżała, to z całą rodziną i w
domu było wtedy bardzo wesoło. Jej starsi ode mnie synowie byli rzetelnymi
urwipołciami, ale grzecznie zwracali się do mnie „ciociu”. Urlop spędzała z
nami też druga wg starszeństwa Siostra. My, młodsze dziewczynki, bardzo
czekałyśmy na starsze rodzeństwo i na prezenty od nich, bo były tak bardzo inne
niż to, co można było dostać w powiatowym miasteczku – pachniały wielkim
światem!
W dzień wigilii od rana panowało
wielkie zamieszanie. W kuchni, wśród zapachów zupy rybnej, smażonego karpia i
bigosu, krzątała się Mama ze swoimi starszymi córkami, przygotowując wieczerzę,
przekąski i różne świąteczne dania. Mama tłumaczyła, dlaczego karp jest tą
„wyróżnioną” rybą – otóż dlatego, że kości znajdujące się w głowie tej ryby przypominają
narzędzia Męki Pańskiej. Tatuś przynosił z piwnicy butelkę domowego wina na
wieczór, a później z Bratem ustawiali w pokoju choinkę, którą wspólnie ubieraliśmy
w gromadzone przez lata bombki, łańcuchy z bibułki, ozdoby ze słomy i z
wydmuszek. Mama co chwilę rzucała okiem na nasze dzieło. Któraś z młodszych dziewczynek
prasowała mocno ukrochmalone serwetki i obrus. Z „Mazowszem” i „Śląskiem”
nuciliśmy kolędy płynące z radia.
Odświętnie ubrani czekaliśmy, aż
Tato weźmie w dłonie najpiękniejszy w całym domu talerzyk z opłatkiem i powie
„No, Marysiu, wesołych świąt!” Opłatek zaczynał krążyć od Rodziców przez
Rodzeństwo według starszeństwa, aż wszyscy podzieliliśmy się tym symbolem
Bożego Dzieciątka. Wówczas można było zasiąść do stołu. Po wieczerzy cała dzieciarnia
w napięciu oczekiwała dźwięku dzwonka oznajmiającego, że przed chwilą w
„choinkowym” pokoju Gwiazdor zostawił prezenty. Mama przez chwilę przekomarzała
się z nami, aż wreszcie ze śmiechem otwierała drzwi, a my nieruchomieliśmy w
progu odurzeni żywicznym zapachem drzewka, sycąc oczy jego blaskiem.
Chłodne powietrze w pokoju
pachniało pastą do podłogi, choinką i ciastem. Pośrodku pysznił się stół,
pięknie nakryty najładniejszym obrusem. Na kredensie, na stole, a nawet na
pianinie starsze Siostry rozstawiły kolorowe talerze z grubej tektury z
wytłaczanymi zimowymi scenkami i postaciami św. Mikołaja i św. Rodziny, na
których każdy znalazł pierniczki, jabłka, pomarańcze, orzechy oraz różne
cukierki i słodycze, które Mama zapobiegliwie gromadziła w tych trudnych
czasach Gomułkowskiego PRL-u.
Dorośli siadali wokół stołu, dzieci
na sofie, czasem któreś znikało pod stołem. Tatuś zapalał świeczki na choince.
To był jego przywilej i obowiązek. Jedno z dzieci uwijało się z przejęciem
wokół drzewka, wybierając ostrożnie prezenty i wyczytując imię obdarowanego. Rozpakowywanie
prezentów zaczynało się wtedy, gdy ostatni upominek trafił do właściwych rąk.
Ileż było oglądania, zachwycania się, przymierzania, podziękowań, czasem nawet
łez. Nie brakowało też przestróg: „a nie zepsuj od razu!”
(Wśród moich upominków powtarzały
się zeszyty do kolorowania, pudełko kredek, piżamki, czapeczki z szalikiem w
komplecie, różne gry planszowe, ale najczęstszym i najbardziej ulubionym
prezentem były książki, np. „Książę i żebrak” czy „Chata wuja Toma”. Do końca
świątecznej przerwy były przeczytane!)
Kiedy już nacieszyliśmy się prezentami,
Mama wyłączała światło i przy blasku choinkowych świeczek intonowała kolędę, najczęściej "Wśród nocnej ciszy".
Dołączaliśmy się wszyscy jak kto potrafił i sumiennie wyśpiewywaliśmy wszystkie
zwrotki. Czasem Tatuś brał skrzypce (dawniej wiejski nauczyciel musiał umieć
wszystko), a kiedy Tatuś poszedł na pasterkę do Nieba, Brat siadał do pianina.
Na śpiewaniu, zjadaniu smakołyków, zabawie prezentami i pogawędkach upływał nam
ten święty wieczór.
Kiedy przyszła pora, zaczynaliśmy
szykować się do pasterki. Do kościoła mieliśmy trzy kilometry. W święta rzadko
mogliśmy liczyć na podwózkę, bo okoliczni gospodarze też mieli gości, więc
miejsca na saniach czy w bryczkach brakowało. Po mszy świętej wracaliśmy ze
śpiewem i zmarzniętymi nosami, rzucając się w domu na gorący barszcz, mimo że
był to środek nocy. Kładłam się spać w nowej flanelowej piżamce, ciesząc się na
nadchodzące dni.
***
Gwiazdki mojego
dzieciństwa zlewają się w mej pamięci, nakładają na siebie, tworząc obraz
zamglony i niewyraźny. Z tej mgły wyłaniają się postaci moich Rodziców:
wyprostowany, mocny Tata i cicha, drobna, wiecznie zatroskana Mama. To im zawdzięczam
beztroskę moich dziecięcych świąt Bożego Narodzenia.
Wierzę, że teraz razem kolędują
u Boskiego Tronu. I wierzę, że do chóru dołączyły moje starsze Siostry – Janka
i Inka.
Pierwsze święta Bożego Narodzenia w Stanach
Zjednoczonych... Nie mieliśmy ani prezentów, ani choinki, ani samochodu, żeby
dojechać do centrum handlowego. Ale mieliśmy szczęście, bo obracaliśmy się
wśród życzliwych Polonusów. Wspólne zakupy zaproponowali nam Henio i Irena. Pojechaliśmy
do okazałego centrum handlowego, które zrobiło na mnie oszałamiające wrażenie: hektary
powierzchni, wielopoziomowe domy towarowe, butiki pod wspólnym dachem, miejsca,
gdzie można było spróbować nowych przekąsek; wewnątrz żywe drzewa, ruchome
schody, najprzeróżniejsze zapachy, świąteczna muzyka, wspaniałe dekoracje, tłum
zadowolonych, uśmiechniętych ludzi. A między nimi my, mniej uśmiechnięci, bo
bardziej ograniczeni portfelem.
Zrobiliśmy udane zakupy, ba! nawet zdobyliśmy choinkę. Przyozdobiliśmy
ją najtańszymi, celuloidowymi bombkami i ozdobą, którą córka zrobiła w szkole.
Opłatek przywiozłam z Polski, więc było prawie jak w domu. Po wieczerzy
zostaliśmy zaproszeni przez Ulę i Karola, którzy już zadomowili się w swoim
niedawno kupionym domu. Wigilijny wieczór spędziliśmy wymieniając się drobnymi
upominkami i słuchając opowiadań rodaków o ich amerykańskiej codzienności. W
Boże Narodzenie razem z naszymi miłymi gospodarzami poszliśmy na mszę. Modliłam
się cichutko po polsku, pieśni zanucić nie umiałam, ale radość z narodzin Pana
Jezusa była taka sama.
Następnego dnia zostaliśmy zaproszeni przez Heniów na
wycieczkę do Waszyngtonu na wystawę „Circa 1492: Art in the Age of
Exploration”. Wystawa była elementem obchodów 500-lecia odkrycia Ameryki.
Rzeźby, obrazy, rysunki, drukowane księgi, mapy, instrumenty badawcze, tkaniny
i inne eksponaty reprezentowały cały ówczesny świat, a więc Europę, Afrykę
Zachodnią i świat Islamu, Japonię, Koreę, Chiny i Indie, kulturę Azteków i
Inków... Z naszych polskich skarbów widzieliśmy „Damę z gronostajem” oraz
księgę z Akademii Krakowskiej z nazwiskiem Mikołaja Kopernika wpisanego w
poczet żaków. Gdyby nie wspaniałomyślność naszych znajomych, którzy obejrzeli
wystawę dużo wcześniej i do stolicy jechali specjalnie dla nas, nie mielibyśmy
szansy obejrzeć tych wszystkich cudów.
Takie były nasze pierwsze święta za granicą.
***
Od kiedy rodzina powiększyła się o synową, zięcia i wnuczka,
wigilie przybrały międzynarodowy charakter. Zięć i synowa są Amerykanami, więc - ciekawi polskich obyczajów - chętnie włączali się w przygotowania i cieszyli się na
nasze tradycyjne postne potrawy, wspólnie śpiewaliśmy międzynarodową kolędę „Cicha
Noc”. Aby było sprawiedliwie, polska część rodziny rezygnowała z prezentów w wigilijny
wieczór i poszukiwaliśmy ich pod choinką we wczesny świąteczny poranek.
Trochę jednak smutno w ten wigilijny wieczór; mimo większej
rodziny, mimo ładnej, zimowej pogody, błyszczącej choinki w udekorowanym
mieszkaniu i kolorowych lampek przed domem. Każda moja wigilia zawiera tę
odrobinę smutku, bo rzecz nie w ilości osób. I, jak co roku, kiedy będziemy składać
sobie życzenia, córka szepnie: „mamo, nie płacz, tak nie lubię, kiedy
płaczesz”. Widać takie mają być teraz moje wigilie.
***
Jesus is the Reason for the Season.To hasło, wypisane na wielkim billboardzie umieszczonym
przy autostradzie I-95, widoczne jest z daleka. Czy trzeba o tym przypominać?
Tak, z pewnością.
Sezon świąteczny w Stanach Zjednoczonych rozpoczyna się
zaraz po Święcie Dziękczynienia wielkimi zniżkami na wszelkiego rodzaju towary,
mówi się o tym dniu black Friday. (Z
czasem zwyczaj ten przyszedł i do Polski). Nad ruchomymi schodami domów
towarowych wiszą girlandy błyskających lampek, z sufitów zwisają olbrzymie
papierowe bombki, po mallu przechadza się ho-ho-ho
Santa, z głośników dobiegają najpopularniejsze piosenki świąteczne. Ani się
człowiek obejrzy, a „sezon” będzie trwał cały rok i w tym całym zamieszaniu
zapomnimy, że chodzi o Dzieciątko Jezus!
Po ogłoszeniu „stanu wojennego na całym obszarze Polskiej
Rzeczpospolitej Ludowej” żyło się nerwowo i wszyscy martwili się, jakie będą te
święta? Synek chodził wystraszony, że jest wojna, mąż bez przerwy gdzieś
biegał, a ja bałam się tych jego wypadów do Gdańska i tego czekania. Któregoś
razu nie dość, że wrócił bardzo późno, to na dokładkę bez rękawiczek! Wyrzucił
je, bo milicjanci ładowali do suki każdego, kto miał brudne ręce, a kto miał
brudne ręce, ten był winien rzucania kamieniami! Szczęśliwie nie przyszło im do
zakutych zomowskich łbów, że aby uzyskać ich certyfikat niewinności wystarczyło
pozbyć się zabłoconych rękawiczek. Innym razem wracał pieszo z Gdańska do Oliwy
przez Biskupią Górkę, żeby uniknąć łapanki. Myślę, że powinien był wtedy zrobić
kurs przewodnika po Gdańsku.
Kiedy minęły gorące dni 16 i 17 grudnia, można było
zacząć myśleć o przygotowaniu świątecznego zaopatrzenia dla rodziny. Ludzie
ustawiali się w kolejkach po wszystko i wszędzie, lekceważąc godzinę milicyjną.
Po kilku incydentach wywiezienia kolejkowiczów w las aż za Pruszcz Gdański i
zostawieniu ich tam na mrozie (a zima była wtedy niczego sobie, pamiętacie?), nawet
nie przyszło mi do głowy nocne stanie. Trzeba było spyżę zdobywać za dnia,
sposobem.
Któregoś popołudnia wpadł do nas Piotruś, kolega naszego
synka, i łapiąc powietrze wysapał, że „na górce” są karpie i jego mama trzyma
dla mnie kolejkę. Czym prędzej popędziłam do sklepu. Z dala można było
zobaczyć, że niewielkie wnętrze wypełnione jest do ostatnich granic. Weszłam do
gwarnej, ciepłej hali i odszukałam Terenię. Zaczęłyśmy przysłuchiwać się
głośnej rozmowie stojących przed nami mężczyzn, uczestniczących we wcześniejszych
nawalankach z milicją i dzielących się wrażeniami.
Gonitwy Gdańszczan z milicją wokół dworca i Zieleniaka, mimo
że okoliczności były nieśmieszne, panowie przedstawiali niezwykle barwnie a
milicję tak karykaturalnie, że w delikatesach szybko zrobiło się wesoło i jakoś
tak przyjaźnie. Tego zdrowego śmiechu było nam wówczas bardzo potrzeba. Jednak kiedy
temat się wyczerpał, wszyscy zaczęliśmy skupiać się na tym, czy tych ryb aby
wystarczy, czy „dojdą” do nas i znów zaczęliśmy spoglądać na siebie trochę wilkiem,
bo wiadomo – ten w kolejce przede mną to wróg!
Ruchem jednostajnie niemrawym kolejka posuwała się do
lady, jednak klientów nie ubywało, gdyż okupowane były wszystkie stoiska. Na
monopolowym sprzedawano słodycze. Wypatrzyłam tam Karolcię i Pawełka wraz z ich
mamą. Maluchy ubrane były jak na podróż koleją transsyberyjską, a pulchna Karolcia
w swojej puchatej czapeczce wyglądała jeszcze pulchniej. Dorota właśnie
zakupiła przydziałowy wyrób czekoladopodobny i wkładała go do torby, nie
reagując na podskoki córeczki dopominającej się konsumpcji na miejscu.
Tłumaczyła, że czekoladka będzie na święta i dla wszystkich, co dziewczynka
skomentowała – Patrz, Paweł, my takie chudziaszki, a mama nam czekolady żałuje!
Na te słowa wszyscy stojący w pobliżu zaczęli się rozglądać, chcąc na własne
oczy zobaczyć te zabiedzone dzieci i ich wyrodną matkę, ale kiedy ujrzeli
pyzate, rumiane i zadowolone buzie „chudziaszków”, śmiechom nie było końca.
Ale na tym nie koniec. Mniej więcej po godzinie stania
mama Piotrusia zaczęła się skarżyć, że pieką ją oczy i prosiła, żeby sprawdzić,
czy nie zaprószyła czegoś. Ale i mnie zaczęło coś mocno przeszkadzać pod
powiekami. Wkrótce przyczyna naszych dolegliwości wyszła na jaw: to z
porozpinanych kożuchów, płaszczy i kurtek klientów sklepu „na górce” parował na
potęgę gaz łzawiący! Po chwili wszyscy tarliśmy oczy i płakali nie tyle od
gazu, ile ze śmiechu, że można bezbłędnie wskazać uczestników niedawnych „nielegalnych
zgromadzeń i zamieszek” w Gdańsku.
Ryb wystarczyło, były wszak na kartki. Na święta Bożego
Narodzenia pojechaliśmy do mojej mamy, bo wredna WRONa krakała, że w granicach
województwa nie trzeba zezwolenia na podróż.
DZIADYJest to nazwisko uroczystości obchodzonej dotąd między pospólstwem w wielu powiatach Litwy, Prus i Kurlandii, na pamiątkę dziadów, czyli w ogólności zmarłych przodków. Uroczystość ta początkiem swoim zasięga czasów pogańskich i zwała się niegdyś ucztą kozła, na której przewodniczył Koźlarz, Huslar, Guślarz, razem kapłan i poeta (gęślarz).
W teraźniejszych czasach, ponieważ światłe duchowieństwo i właściciele usiłowali wykorzenić zwyczaj połączony z zabobonnymi praktykami i zbytkiem częstokroć nagannym, pospólstwo więc święci Dziady tajemnie w kaplicach lub pustych domach niedaleko cmentarza. Zastawia się tam pospolicie uczta z rozmaitego jadła, trunków, owoców i wywołują się dusze nieboszczyków. Godna uwagi, iż zwyczaj częstowania zmarłych zdaje się być wspólny wszystkim ludom pogańskim, w dawnej Grecji za czasów homerycznych, w Skandynawii, na Wschodzie i dotąd po wyspach Nowego Świata Dziady nasze mają to szczególnie, iż obrzędy pogańskie pomieszane są z wyobrażeniami religii chrześcijańskiej, zwłaszcza iż dzień zaduszny przypada około czasu tej uroczystości. Pospólstwo rozumie, iż potrawami, napojem i śpiewami przynosi ulgę duszom czyscowym.
Cel tak pobożny święta, miejsca samotne, czas nocny, obrzędy fantastyczne przemawiały niegdyś silnie do mojej imaginacji; słuchałem bajek, powieści i pieśni o nieboszczykach powracających z prośbami lub przestrogami; a we wszystkich zmyśleniach poczwarnych można było dostrzec pewne dążenie moralne i pewne nauki, gminnym sposobem zmysłowie przedstawiane.
Poema niniejsze przedstawi obrazy w podobnym duchu, śpiewy zaś obrzędowe; gusła i inkantacje są po większej części wiernie, a niekiedy dosłownie z gminnej poezji wzięte.
Kilka lat temu w ramach poznawania
najbliższej okolicy wybraliśmy się z mężem do miasteczka Winchester w stanie
Wirginia. Miasteczko znane jest nie z karabinu winchester, jak sądziłam (nazwa
broni pochodzi od nazwiska konstruktora i producenta Olivera Winchester, który
swe zakłady miał w New Haven w Connecticut), lecz z tego, że mieszkała tu
Virginia Patterson Hensley – jeden z największych talentów i najpiękniejszych kobiecych
głosów muzyki country przełomu lat 50. i 60. XX wieku.
Pogoda akurat na wycieczkę: dość ciepło, ale
powiewa przyjemny wiatr. Do miasteczka jedziemy porządnie oznakowaną drogą
szybkiego ruchu, nie spieszymy się. Do drogi dochodzą z obydwu stron pola
uprawne, przeważnie wybujała już kukurydza lub plantacje warzyw. Mijamy zadbane
osady i pojedyncze farmy, do których wiodą starannie utrzymane alejki. Czasem kłuje
w oczy porzucone rozwalające się zabudowanie; ot, zwyczajny kawałek Ameryki.
Wreszcie wjeżdżamy do Winchester. Z trudem
znajdujemy miejsce parkingowe, gdyż jest sobota. Mąż wybiera odpowiednie
obiektywy do swego nowego aparatu, ja nakładam przeciwsłoneczny kapelusz
przywieziony z Polski (tych rzeczy „jeszcze z Polski” jest już coraz mniej w
naszym domu) i biorę butelki z wodą. Z pobliskiego podwórka obserwuje nas młoda
kobieta, która w mig rozpoznaje w nas turystów i po chwili woła przyjaźnie: „Wy
na pewno do naszej Patsy!” Odpowiadamy, że jakże by inaczej, szukamy domu, w
którym mieszkała. Otrzymaliśmy od niej tak dokładne wskazówki okraszone serdecznościami,
że znaleźć 608 South Kent Street nie było trudno.
Dom nr 608 przy South Kent Street, w którym mieszkała Virginia Patterson Hensley
Wąska, dwukierunkowa ulica to wznosi się, to
opada łagodnym łukiem. Po obu stronach jezdni drewniane słupy naziemnej linii
elektrycznej i drzewa, które przy niskich domach wydają się olbrzymie. Zabudowa
jednorodzinna: niewielkie, przeważnie dwupoziomowe stare domy stoją tak blisko
jezdni, że z ganku wychodzi się wprost na chodnik. Niektóre domostwa okolone są
wąskim trawnikiem lub kwiatową grządką. Większy ogródek i trawnik znajduje się
zwykle z tyłu domu, dlatego też nazywany jest backyard. Uderza brak ogrodzeń i płotów, tak charakterystycznych
dla polskiego krajobrazu miasteczek i wsi. Granice posesji wyznaczają różnokształtne
żywopłoty lub kwitnące krzewy, których rośnie tu niezliczona różnorodność.
Jak można przeczytać na tablicy informacyjnej,
znajdujemy się przed domem rodzinnym piosenkarki country znanej pod pseudonimem
Patsy Cline. Mieszkała tu prawie 10 lat. Pseudonim estradowy wymyślił jej
pierwszy menadżer, a składa się na niego zdrobnienie nazwiska panieńskiego jej
matki „Patterson” i nazwisko pierwszego męża Virginii - Cline. W ten sposób
muzyczny świat ujrzał Patsy Cline.
Za płotkiem okalającym posesję widoczna jest gablotka
fanklubu z wiadomościami o wydarzeniach zaplanowanych z okazji urodzin gwiazdy
przypadających 8 września. To prawdziwe święto dla fanów, którzy przy okazji
zbierają datki na urządzenie w tym domu małego muzeum: w pokoju, który służył
matce Patsy za pracownię krawiecką, będą prezentowane pamiątki po artystce, m.
in. odnowiona słynna suknia z błękitnego sztucznego jedwabiu z frędzlami,
naszywana kryształami górskimi. Można więc wpłacić drobne kwoty, zamówić
cegiełkę z własnym imieniem i nazwiskiem, która zostanie umieszczona w chodniku
przed domem, a na ganku nawet wziąć ślub!
Jeśli chce się zrozumieć entuzjazm i
determinację w dążeniu do sławy tej tak hojnie obdarowanej przez Stwórcę
talentem i zdolnościami brzyduli z prowincji (niektórzy mówią, że miała
absolutny słuch muzyczny), trzeba zobaczyć ten dom, tę ulicę, to miasteczko, przejść
się uliczkami, poczuć atmosferę.
To z tych drzwi wybiegała codziennie do
szkoły a co sobotę do lokalnej rozgłośni radiowej, gdzie jako piętnastoletnia
Miss Hensley śpiewała w audycji muzycznej a nawet zdobyła główną nagrodę w
konkursie młodych talentów.
To z tego domu wychodziła do pracy (była
kelnerką), a także wyjeżdżała do okolicznych pubów i tawern, gdzie śpiewała
wieczorami, zyskując coraz większą popularność i nieco grosza. W wieku 22 lat
podpisała pierwszy kontrakt, zrealizowała pierwszą sesję nagraniową i wystąpiła
jako gość w ekskluzywnym klubie Grand Ole
Opry w Nashville w stanie Tennessee. Było to niezwykłe dokonanie młodej
piosenkarki, bo o zaproszenie GOO ubiegali się uznani już artyści, a stałym
członkostwem mogli pochwalić się nieliczni.
Dwudziestopięcioletnia
Patsy nagrała Walkin' aftermidnighti ta piosenka z miejsca zdobyła serca
słuchaczy i wyżyny list przebojów. Link prowadzi do nagrania właśnie z 1957
roku. Jednak wielką sławę i miano artystki przyniosła
jej dopiero piosenka Crazy kupiona
od Willy Nelsona za, jak niesie wieść, bajońską wówczas kwotę $250. Warto też posłuchać
tej ballady w wykonaniukompozytora.
Teksty piosenek Patsy Cline od wielu lat poruszają
serca zarówno przygodnych słuchaczy jak i odwiecznych wielbicieli country, bo
opowiadają historie miłości w sposób zrozumiały dla każdego człowieka. Warto posłuchać tych piosenek lśniących jak perełki.She’s got you, A church acourtroom, and then goodbye, I fall to pieces(nagranie na kilka dni przed wypadkiem), I've loved andlost again (1957).
Akompaniament pulsuje hipnotyzującym
swingiem, głos Patsy zachwyca wibrującym, głębokim brzmieniem, nieco chropawym
bluesowym zaśpiewem i siłą. Teraz już nikt nie pisze takich piosenek.
Dlaczego? Przecież podobne sytuacje przydarzają się ludziom i dziś. Artystka śpiewa swobodnie,
bez wysiłku i bardzo naturalnie, a lekcje emisji głosu pomogły wydobyć jego
niepowtarzalne, szlachetne brzmienie. Piosenkę So wrongwybrałam jako przykład dlatego, że jest to
jedno z niewielu dostępnych nagrań ilustrujących, jak piosenkarka operuje głosem
i mikrofonem. Mogą jej zazdrościć współczesne gwiazdki o mizernych głosach,
niemal połykające mikrofon, żeby cokolwiek było słychać.
Idziemy zobaczyć studio, w którym kiedyś
nagrywała Virginia. Od domu Patsy na ulicę West Boscawen nr 38 trafić jest
łatwo, miasteczko ma zwartą zabudowę. Niestety, nie ma tu już tego studia, a
jego dawne pomieszczenia należą teraz do kościoła luterańskiego.
Studio nagrań znajdowało się na parterze, to te trzy
witrynowe okna.
Po krótkim spacerze po centrum miasteczka zmierzamy w kierunku Shenandoah Memorial Park. Droga numer 522 nosi nazwę Patsy Cline Memorial Highway. Na teren cmentarza wjeżdżamy przez Bramę Północną dedykowaną oczywiście Patsy Cline i, kierując się w stronę kaplicy, parkujemy w małej zatoczce. Jest ciepłe, słoneczne, sierpniowe popołudnie. Tu, za miastem, wieje orzeźwiający wiatr.
Jakże inne są amerykańskie cmentarze od naszych,
polskich! Do każdej części prowadzą asfaltowe dróżki, po których można
swobodnie poruszać się samochodem. Uderza niewielka ilość pionowych pomników
nagrobnych. Tu i ówdzie zamiast płyty nagrobnej znajduje się mała ławeczka,
poświęcona pamięci ukochanego zmarłego. W tej części cmentarza nie widziałam
lampek lub zniczy, nawet takich na baterie. Z rzadka można zobaczyć żywe
kwiaty, przeważają plastykowe bukiety lub wieńce. Wielkie, papierowe serca z
krepiny kołyszą się na metalowych stelażach, gdzieś siedzi pluszowy miś,
którego już nie przytuli mały Henry, powiewają urodzinowe baloniki, miniaturki
gwiaździstej flagi, słychać delikatne pobrzękiwania dzwoneczków.
Mogiła Patsy Cline na drugim planie, z żółtymi
kwiatami i flagą.
Wypalona słońcem trawa kłuje w stopy przez
sandały. Przechadzamy się w poszukiwaniu miejsca wiecznego spoczynku Virginii.
Nie było to łatwe, bo płyta nagrobna jest wąska, długa i leży równo z gruntem. Znajduje
się na niej jedynie imię i pierwsza litera nazwiska (!) oraz daty, a w nawiasie
pseudonim artystyczny. Po prawej stronie miejsce na drugą tabliczkę. Pośrodku nazwisko drugiego męża: Dick.
Na płycie inskrypcja: Death can not kill
what never dies
Błyskotliwa kariera Patsy Cline zakończyła
się 5 marca 1963 r. śmiercią w katastrofie awionetki podczas powrotu z trasy
koncertowej.
Ta gwiazdamuzyki country „spełniła wszystkie warunki”, aby być tak czczoną
po śmierci, jak Jim Morrison (mogiła w Paryżu na Père Lachaise) czy Elvis
„wiecznie żywy” Presley (pochowany w swej posiadłości Graceland w Memphis, TN).
Śpiewała pięknie, była uwielbianą przez publiczność uznaną artystką, zmarła
tragicznie i młodo, a jednak jej mogiła nie jest tłumnie odwiedzana przez
fanów. Ale z pewnością nie jest artystką zapomnianą, na pewno nie tu, w
Winchester, nie w Ameryce. W 10. rocznicę śmierci artystki w Hallu Sławy Grand Ole Opry zawieszono tablicę z
nazwiskiem Patsy Cline. Jest pierwszą tak uhonorowaną kobietą w dziedzinie
piosenki country. Płyty z jej nagraniami, choć może trącące myszką, sentymentalne i niemodne, ciągle są wznawiane, a piosenki popularne w niektórych barach i pubach. ***
To był dzień pełen emocji. Zmęczeni,
zasiedliśmy w ogródku jakiejś restauracji przy głównej ulicy, by zjeść obiad i uporządkować wrażenia. Przed wieczorem byliśmy w domu. *** PS Wszystkie zdjęcia zostały wykonane przez mojego męża.
Korzystam ze zebrania
Parlamentu, ażeby uzupełnić pewne luki w mojej pracy, jakie miały miejsce w
ostatnich miesiącach. Bieg wydarzeń międzynarodowych uzasadniałby może więcej
wypowiedzi ministra spraw zagranicznych niż moje jedyne expose w Komisji Spraw
Zagranicznych Senatu. Z drugiej strony, ten właśnie szybki bieg wydarzeń
skłaniał mnie do odraczania deklaracji publicznej do czasu, w którym główne
zagadnienia naszej polityki przyjmą bardziej dojrzałą formę.
Konsekwencje, wynikające z
osłabienia zbiorowych instytucji międzynarodowych i z głębokiej rewizji metod
pracy między państwami, które zresztą niejednokrotnie w Izbach sygnalizowałem,
spowodowały otwarcie całego szeregu nowych problemów w różnych częściach
świata. Proces ten i jego skutki dotarły w szeregu ostatnich miesięcy aż do
granic Rzeczypospolitej. To, co najogólniej o tym zjawisku można powiedzieć,
streszczam w określeniu, że stosunki między poszczególnymi państwami nabrały
bardziej indywidualnego charakteru, więcej własnego oblicza. Osłabione zostały
normy ogólne. Po prostu rozmawia się coraz bardziej bezpośrednio od państwa do
państwa.
Jeśli o nas chodzi - zaszły
wydarzenia bardzo poważne.
Z jednymi państwami kontakt
nasz stał się głębszy i łatwiejszy, w innych wypadkach powstały poważne
trudności. Biorąc rzeczy chronologicznie, mam tu na myśli w pierwszej linii
naszą umowę ze Zjednoczonym Królestwem, z Anglią. Po kilkakrotnych kontaktach w
drodze dyplomatycznej, które miały na celu określenie zakresu naszych
przyszłych stosunków, doszliśmy przy okazji mej wizyty w Londynie do
bezpośredniej umowy, opartej o zasady wzajemnej pomocy w razie zagrożenia
bezpośredniego lub pośredniego niezależności jednego z naszych państw. Formuła
umowy znana jest panom w deklaracji premiera Neville Chamberlaina z dn. 6
kwietnia, deklaracji, której tekst został uzgodniony i winien być uważany za
układ zawarty miedzy obydwoma Rządami. Uważam za swój obowiązek dodać tu, że
sposób i forma wyczerpujących rozmów, przeprowadzonych w Londynie, dodają
umowie wartości szczególnej. Pragnąłbym, aby polska opinia publiczna wiedziała,
że spotkałem ze strony angielskiej mężów stanu nie tylko głębokie zrozumienie
ogólnych zagadnień polityki europejskiej, ale taki stosunek do naszego państwa,
który pozwolił mi z cała otwartością i zaufaniem przedyskutować wszystkie
istotne zagadnienia, bez niedomówień i wątpliwości.
Szybkie ustalenie zasady
współpracy angielsko - polskiej możliwe było przede wszystkim dlatego, że
wyjaśniliśmy sobie wyraźnie, iż tendencje obu Rządów są zgodne w podstawowych
zagadnieniach europejskich; na pewno ani Anglia, ani Polska nie żywią zamiarów
agresywnych w stosunku do nikogo, lecz również stanowczo stoją na gruncie
respektu dla pewnych podstawowych zasad w życiu międzynarodowym.
Równoległe deklaracje
kierowników politycznych strony francuskiej stwierdzają, że jesteśmy zgodni
miedzy Paryżem a Warszawą co do tego, że skuteczność działania naszego
obronnego układu nie tylko nie może być osłabiona przez zmianę koniunktury
międzynarodowej, lecz przeciwnie - że układ ten stanowić powinien jeden z
najistotniejszych czynników w strukturze politycznej Europy.
Porozumienie polsko -
angielskie przyjął pan kanclerz Rzeszy Niemieckiej za pretekst do
jednostronnego uznania za nieistniejący układu, który pan Kanclerz Rzeszy
zawarł z nami w roku 1934.
Zanim przejdę do
dzisiejszego stadium tej sprawy, pozwolą mi panowie na krótki rys historyczny.
Fakt, że miałem zaszczyt
brać czynny udział w zawarciu i wykonaniu tego układu, nakłada na mnie
obowiązek jego analizy. Układ z 1934 r. był wydarzeniem wielkiej miary. Była to
próba dania jakiegoś lepszego biegu historii miedzy dwoma wielkimi narodami,
próba wyjścia z niezdrowej atmosfery codziennych zgrzytów i szerszych wrogich
zamierzeń, w kierunku wzniesienia się ponad narosłe od wieków animozje, w
kierunku stworzenia głębokich podstaw wzajemnego poszanowania. Próba sprzeciwiania
się złemu jest zawsze najpiękniejszą możliwością działalności politycznej.
Polityka polska w
najbardziej krytycznych momentach ostatnich czasów wykazała respekt dla tej
zasady.
Pod tym kątem widzenia,
proszę Panów, zerwanie tego układu nie jest rzeczą mało znaczącą. Natomiast
każdy układ jest tyle wart, ile są warte konsekwencje, które z niego wynikają.
I jeśli polityka i postępowanie partnera od zasady układu odbiega, to po jego
osłabieniu, czy zniknięciu nie mamy powodu nosić żałoby. Układ polsko -
niemiecki z 1934 r. był układem o wzajemnym szacunku i dobrym sąsiedztwie, i
jako taki wniósł pozytywną wartość do życia naszego państwa, do życia Niemiec i
do życia całej Europy. Z chwilą jednak, kiedy ujawniły się tendencje, ażeby
interpretować go bądź to jako ograniczenie swobody naszej polityki, bądź to
jako motyw do żądania od nas jednostronnych, a niezgodnych z naszymi żywotnymi
interesami koncepcji stracił swój prawdziwy charakter.
Przejdźmy teraz do sytuacji
aktualnej. Rzesza Niemiecka sam fakt porozumienia polsko - angielskiego
przyjęła za motyw zerwania układu z 1934 r. Ze strony niemieckiej podnoszono
takie, czy inne obiekcje natury jurydycznej. Jurystów pozwolę sobie odesłać do
tekstu naszej odpowiedzi na memorandum niemieckie, która będzie dziś jeszcze
będzie Rządowi Niemieckiemu doręczona. Nie chciałbym również zatrzymywać panów
dłużej nad dyplomatycznymi formami tego wydarzenia, ale pewna dziedzina ma tu
swój specyficzny wyraz. Rząd Rzeszy, jak to wynika z tekstu memorandum
niemieckiego, powziął swoją decyzję na podstawie informacji prasowych, nie
badając opinii ani Rządu Angielskiego, ani Rządu Polskiego co do charakteru
zawartego porozumienia. Trudne to nie było, gdyż bezpośrednio po powrocie z
Londynu okazałem gotowość przyjęcia ambasadora Rzeszy, który do dnia
dzisiejszego z tej sposobności nie skorzystał.
Dlaczego ta okoliczność jest
tak ważna? Dla najprościej rozumującego człowieka jest jasne, że nie charakter,
cel i ramy układu polsko - angielskiego decydowały, tylko sam fakt, że układ
taki został zawarty. A to znów jest ważne dla oceny intencji polityki Rzeszy,
bo jeśli wbrew poprzednim oświadczeniom Rząd Rzeszy interpretował deklarację o
nieagresji zawartą z Polską w 1934 r., jako chęć izolacji Polski i
uniemożliwienia naszemu państwu normalnej, przyjaznej współpracy z państwami
zachodnimi - to interpretacje taką odrzucilibyśmy zawsze sami.
Wysoka Izbo!
Ażeby sytuację należycie
ocenić, trzeba przede wszystkim postawić pytanie, o co właściwie chodzi? Bez
tego pytania i naszej na nie odpowiedzi nie możemy właściwie ocenić istoty
oświadczeń niemieckich w stosunku do spraw Polskę obchodzących. O naszym
stosunku do Zachodu mówiłem już poprzednio. Powstaje zagadnienie propozycji
niemieckiej co do przyszłości Wolnego Miasta Gdańska, komunikacji Rzeszy z
Prusami Wschodnimi przez nasze województwo pomorskie i dodatkowych tematów
poruszonych jako sprawy, interesujące wspólnie Polskę i Niemcy.
Zbadajmy tedy te zagadnienia
po kolei.
Jeśli chodzi o Gdańsk, to
najpierw kilka uwag ogólnych. Wolne Miasto Gdańsk nie zostało wymyślone w
Traktacie Wersalskim. Jest zjawiskiem istniejącym od wielu wieków, i jako
wynik, właściwie biorąc, jeśli się czynnik emocjonalny odrzuci, pozytywnego
skrzyżowania spraw polskich i niemieckich. Niemieccy kupcy w Gdańsku zapewnili
rozwój i dobrobyt tego miasta, dzięki handlowi zamorskiemu Polski. Nie tylko
rozwój, ale i racja bytu tego miasta wynikały z tego, że leży ono u ujścia
jedynej wielkiej naszej rzeki, co w przeszłości decydowało, a na głównym szlaku
wodnym i kolejowym, łączącym nas dziś z Bałtykiem. To jest prawda, której żadne
nowe formuły zatrzeć nie zdołają. Ludność Gdańska jest obecnie w swej
dominującej większości niemiecka, jej egzystencja i dobrobyt zależą natomiast
od potencjału ekonomicznego Polski.
Jakież z tego wyciągnęliśmy
konsekwencje? Staliśmy i stoimy zdecydowanie na platformie interesów naszego
morskiego handlu i naszej morskiej polityki w Gdańsku. Szukając rozwiązań
rozsądnych i pojednawczych, świadomie nie usiłowaliśmy wywierać żadnego nacisku
na swobodny rozwój narodowy, ideowy i kulturalny niemieckiej ludności w Wolnym
Mieście.
Nie będę przedłużał mego
przemówienia cytowaniem przykładów. Są one dostatecznie znane wszystkim, co się
tą sprawą w jakikolwiek sposób zajmowali. Ale z chwilą, kiedy po tylokrotnych
wypowiedzeniach się niemieckich mężów stanu, którzy respektowali nasze
stanowisko i wyrażali opinię, że to „prowincjonalne miasto nie będzie
przedmiotem sporu między Polską a Niemcami” - słyszę żądanie aneksji Gdańska do
Rzeszy, z chwilą, kiedy na naszą propozycję, złożoną dn. 26 marca wspólnego
gwarantowania istnienia i praw Wolnego Miasta nie otrzymuję odpowiedzi, a
natomiast dowiaduje się następnie, że została ona uznana za odrzucenie rokowań
- to muszę sobie postawić pytanie, o co właściwie chodzi? Czy o swobodę
ludności niemieckiej Gdańska, która nie jest zagrożona, czy o sprawy
prestiżowe, czy też o odepchnięcie Polski od Bałtyku, od którego Polska
odepchnąć się nie da!
Te same rozważania odnoszą
się do komunikacji przez nasze województwo pomorskie. Nalegam na to słowo
„województwo pomorskie”. Słowo „korytarz” jest sztucznym wymysłem, gdyż chodzi
tu bowiem o odwieczną polską ziemię, mającą znikomy procent osadników
niemieckich.
Daliśmy Rzeszy Niemieckiej
wszelkie ułatwienia w komunikacji kolejowej, pozwoliliśmy obywatelom tego
państwa przejeżdżać bez trudności celnych czy paszportowych z Rzeszy do Prus
Wschodnich. Zaproponowaliśmy rozważenie analogicznych ułatwień w komunikacji
samochodowej.
I tu znowu zjawia się
pytanie, o co właściwie chodzi? Nie mamy żadnego interesu szkodzić obywatelom
Rzeszy w komunikacji z ich wschodnią prowincją. Nie mamy natomiast żadnego
powodu umniejszania naszej suwerenności na naszym własnym terytorium.
W pierwszej i drugiej
sprawie, to jest w sprawie przyszłości Gdańska i komunikacji przez Pomorze,
chodzi ciągle o koncesje jednostronne, których Rząd Rzeszy wydaje się od nas
domagać. Szanujące się państwo nie czyni koncesji jednostronnych. Gdzież jest
zatem ta wzajemność? W propozycjach niemieckich wygląda to dość mglisto. Pan
kanclerz Rzeszy w swej mowie wspominał o potrójnym kondominium w Słowacji.
Zmuszony jestem stwierdzić, że tę propozycję usłyszałem po raz pierwszy w mowie
pana kanclerza z dn. 28 kwietnia. W niektórych poprzednich rozmowach czynione
były tylko aluzje, że w razie dojścia do ogólnego układu sprawa Słowacji mogłaby
być omówiona. Nie szukaliśmy pogłębienia tego rodzaju rozmów, ponieważ nie mamy
zwyczaju handlować cudzymi interesami. Podobnie propozycja przedłużenia paktu o
nieagresji na 25 lat nie była nam w ostatnich rozmowach w żadnej konkretnej
formie przedstawiona. Tu także były nieoficjalne aluzje, pochodzące zresztą od
wybitnych przedstawicieli Rządu Rzeszy. Ale, proszę panów, w takich rozmowach
bywały także różne inne aluzje, sięgające dużo dalej i szerzej niż omawiane
tematy. Rezerwuję sobie prawo w razie potrzeby do powrócenia do tego tematu.
W mowie swej pan kanclerz
Rzeszy jako koncesje ze swej strony proponuje uznanie i przyjęcie definitywne
istniejącej miedzy Polską a Niemcami granicy. Muszę skonstatować, że chodziłoby
tu o uznanie naszej de jure i de facto bezspornej własności, więc co za tym
idzie, ta propozycja również nie może zmienić mojej tezy, że dezyderaty
niemieckie w sprawie Gdańska i autostrady pozostają żądaniami jednostronnymi.
W świetle tych wyjaśnień
Wysoka Izba oczekuje zapewne ode mnie, i słusznie, odpowiedzi na ostatni passus
niemieckiego memorandum, który mówi: „Gdyby Rząd Polski przywiązywał do tego
wagę, by doszło do nowego umownego uregulowania stosunków polsko - niemieckich,
to Rząd Niemiecki jest do tego gotów”. Wydaje mi się, że merytorycznie
określiłem już nasze stanowisko.
Dla porządku zrobię resumé.
Motywem dla zawarcia takiego
układu byłoby słowo „pokój”, które pan kanclerz Rzeszy z naciskiem w swym
przemówieniu wymieniał.
Pokój jest na pewno celem
ciężkiej i wytężonej pracy dyplomacji polskiej. Po to, aby to słowo miało
realną wartość, potrzebne są dwa warunki: 1) pokojowe zamiary, 2) pokojowe
metody postępowania. Jeżeli tymi dwoma warunkami Rząd Rzeszy istotnie się kieruje
w stosunku do naszego kraju, wszelkie rozmowy, respektujące oczywiście
wymienione przeze mnie uprzednio zasady, są możliwe. Gdyby do takich rozmów
doszło - to Rząd Polski swoim zwyczajem traktować będzie zagadnienie rzeczowo,
licząc się z doświadczeniami ostatnich czasów, lecz nie odmawiając swej
najlepszej woli.
Pokój jest rzeczą cenną i
pożądaną. Nasza generacja, skrwawiona w wojnach, na pewno na pokój zasługuje.
Ale pokój, jak prawie wszystkie sprawy tego świata ma swoją cenę, wysoką, ale
wymierną. My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest jedna
tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenną. Tą rzeczą
jest honor.
Przemówienie Prezydenta RP Andrzeja Dudy na
uroczystości 75. rocznicy wyzwolenia Auschwitz-Birkenau niemieckiego
nazistowskiego obozu koncentracyjnego i zagłady
Szanowni
Ocalali Świadkowie Zagłady
Wasze
Królewskie Mości
Wasze
Książęce Wysokości
Szanowni
Państwo Prezydenci, Premierzy, Ministrowie, Ekscelencje
Dostojni
Goście
Panie
i Panowie
„Na
rampę zajechał właśnie pociąg. Z towarowych wagonów poczęli wysiadać ludzie i
szli w kierunku lasku. Kiedy wstawałem z rana do mycia podłogi, ludzie szli.
Kobiety, mężczyźni i dzieci. Wychodziłem nocą przed blok, w ciemności świeciły
lampy nad drutami. Droga leżała w mroku, lecz słyszałem wyraźnie oddalony gwar
wielu tysięcy głosów. Ludzie szli i szli. Z lasu podnosił się ogień i
rozświetlał niebo, a wraz z ogniem podnosił się ludzki krzyk. Przez dnie i noce
ludzie szli. Na rampę nieprzerwanie przyjeżdżały wagony i ludzie szli dalej.”
Tak
ukazał Auschwitz latem 1944 roku polski więzień tego obozu, pisarz Tadeusz
Borowski. Tłumy ludzi idących, prowadzonych, zapędzanych na masową śmierć.
My
w Polsce dobrze znamy prawdę o tym, co tu się działo, bo opowiadali nam to nasi
rodacy, którym Niemcy wytatuowali obozowe numery.
Mija
75 lat od zakończenia tego potwornego, przerażającego, zbrodniczego koszmaru,
który w tym miejscu rozgrywał się przez blisko 5 lat. Mijają już prawie trzy
pokolenia od tamtego dnia, 27 stycznia 1945 roku, kiedy kilka tysięcy więźniów,
wycieńczonych okrucieństwem oprawców, niewolniczą pracą, głodem i chorobami,
doczekało się wreszcie wyzwolenia przez żołnierzy Armii Czerwonej.
Są
tu dziś wśród nas ostatni żyjący Ocaleni, którzy przeżyli piekło Auschwitz,
ostatni z tych, którzy na własne oczy widzieli Zagładę. Wśród nich ci, którzy
doświadczyli losu narodu żydowskiego, o którym mówi Psalm 44: Zabijają nas
przez cały dzień / Uważają nas za owce prowadzone na rzeź.
Zgromadziliśmy
się tutaj, członkowie 61 Delegacji z całego świata, aby wspólnie uczcić
Międzynarodowy Dzień Pamięci Ofiar Holokaustu. Stajemy przed bramą obozu, w
którym śmierć poniosło najwięcej ofiar i który stał się symbolem Zagłady.
Składamy hołd wszystkim sześciu milionom Żydów zamordowanych w tym oraz innych
obozach, gettach, miejscach kaźni, na ulicach miast, miasteczek. Stajemy tutaj
przed Wami, czcigodni Ocaleni, aby w obliczu świadków Zagłady podjąć jeszcze
raz zobowiązanie, podjąć zobowiązanie z myślą o tych, którzy zginęli, o Was,
którzy ocaleliście, ale i o przyszłych pokoleniach.
Ludobójstwo
popełnione tutaj przez funkcjonariuszy hitlerowskiej III Rzeszy pochłonęło
ponad 1,3 mln ludzkich istnień. Byli wśród nich Polacy, Romowie, jeńcy
sowieccy, ale przede wszystkim Żydzi, których zgładzono tu przeszło 1,1
mln.Mówimy o liczbach, a przecież to
konkretni ludzie, ich losy, ich cierpienia. Mówimy o liczbach, choć zapewne
nigdy nie poznamy ich dokładnie, ale mówimy o liczbach, bo jesteśmy w fabryce
śmierci, bo liczby uzmysławiają nam przemysłowy charakter popełnionej tutaj
zbrodni.
Holokaust,
którego Auschwitz jest głównym miejscem i symbolem, był zbrodnią wyjątkową w
całych dziejach ludzkości. Nienawiść, szowinizm, nacjonalizm, rasizm,
antysemityzm przybrały tu postać masowego, zorganizowanego, metodycznego mordu.
Nigdy indziej ani nigdzie indziej nie przeprowadzono eksterminacji ludzi w
podobny sposób. Żydzi z Polski, Węgier, Francji, Holandii, Grecji i innych
okupowanych krajów w całej Europie byli tu przywożeni bydlęcymi wagonami, poddawani
selekcji i pozbawiani całego mienia i w ogromnej większości natychmiast
zabijani w komorach gazowych i spalani w krematoryjnych piecach. Wszystko to
trwało zaledwie godziny, kwadranse, minuty. Fabryka śmierci przez lata
pracowała z pełna mocą: dymiły kominy, przetaczały się transporty, „ludzie szli
i szli” tysiącami. Na śmierć.
Wszystko
to dzisiaj trudno objąć umysłem. Ogrom dokonanej tu zbrodni przeraża, ale nie
wolno nam odwracać od niej oczu. Nie wolno nam o niej nigdy zapomnieć.
Kiedy
zbliżał się front, który miał położyć koniec zbrodni, sprawcy usiłowali zatrzeć
jej ślady. Niszczyli budynki i dokumentację ludobójstwa. Zgładziwszy miliony,
chcieli unicestwić także i pamięć o nich. To się jednak nie udało. Uratowani
zostali świadkowie, z których ostatnimi jesteście Wy, czcigodni Ocaleni. I
zachowane zostało to miejsce, materialny dowód i symbol Holokaustu.
Stajemy
więc dziś tu, na terenie byłego niemieckiego obozu Auschwitz, stajemy wszyscy
razem i pochylamy głowy przed cierpieniami ofiar tej strasznej, najstraszniejszej
w dziejach zbrodni i w obliczu Ocalonych, w obecności ostatnich Świadków
podejmujemy zobowiązanie na przyszłość.
W
imieniu Rzeczypospolitej
*
która pierwsza stała się celem agresji nazistowskich Niemiec,
*
której terytorium znalazło się pod okupacją a naród został poddany terrorowi,
*
która stworzyła największy w Europie konspiracyjny ruch oporu przeciwko
niemieckiej III Rzeszy,
*
której żołnierze walczyli przeciw Niemcom na wszystkich frontach II wojny
światowej od jej pierwszego do ostatniego dnia,
*
której 6 mln obywateli zginęło z rąk hitlerowców (w tym 3 mln Żydów), i
*
która podejmuje wszelkie starania o zachowanie tego miejsca – terenu obozu
Auschwitz oraz wszystkich innych miejsc zagłady byłych niemieckich obozów znajdujących
się na naszych ziemiach
mam
przywilej i zaszczyt ponowić zobowiązanie, które my, Polacy, przyjęliśmy na
siebie już wtedy, kiedy dokonywał się Holokaust, kiedy nasi poprzednicy z
narażeniem własnego życia nieśli ratunek mordowanym Żydom, jako pierwsi nieśli
światu prawdę o Zagładzie i domagali się reakcji światowych mężów stanu i w
którym to zobowiązaniu my, współcześni Polacy również ze względu na pamięć o
naszych bohaterskich rodakach, takich jak Witold Pilecki czy Jan Karski,
konsekwentnie trwamy.
W
imieniu Rzeczypospolitej mam przywilej i zaszczyt ponowić zobowiązanie: zawsze
pielęgnować pamięć i strzec prawdy o tym, co tutaj się wydarzyło.
Pragnę
zaprosić dziś zgromadzonych tu dostojnych Gości, przedstawicieli innych państw
i narodów a także instytucji międzynarodowych i wszystkich ludzi dobrej woli na
całym świecie do udziału w tym dziele. Niech będzie to nasze wspólne
zobowiązanie podjęte w obliczu ostatnich Ocalonych i Świadków. Nieśmy dalej w
przyszłość przesłanie i przestrogę dla całej ludzkości, które płyną z tego
miejsca: fałszowanie historii II wojny światowej, zaprzeczanie zbrodniom
ludobójstwa i negowanie Holokaustu oraz instrumentalne wykorzystywanie
Auschwitz do jakichkolwiek celów to bezczeszczenie pamięci ofiar, których
prochy są tu rozsypane.
Prawda
o Holokauście nie może umrzeć.
Pamięć
o Auschwitz musi trwać, żeby zagłada nigdy więcej w historii świata się nie
powtórzyła.
Raz
jeszcze dziękuję Wam, czcigodni Ocaleni, za Wasze świadectwo i Waszą tutaj
dzisiaj obecność.