Translate

środa, 8 września 2021

Edmund Bondke - poz. 321

 Oto krótki tekst napisany przeze mnie „do szuflady” w 2012 roku po przeczytaniu notatki na odwrocie kartki z polskiego kalendarza.

***



Kościół klasztorny pijarów w Łowiczu.
Kaplica pamięci.


 Edmund Bondke - poz. 321.

Wyjeżdżając wiele lat temu z kraju zabrałam ze sobą między innymi kalendarz ścienny, taki z kartkami do zrywania. Ostatnią kartkę zerwałam z niego wiele lat temu. Na szczęście co roku ktoś z mojej rodziny przysyła mi do Stanów taki właśnie kalendarzyk. Cieszy mnie ta „ścienna” łączność z Polską.

Jedna kartka – jeden dzień życia. Nie tak dawno zerwałam kolejną kartkę, a był to 13 dzień kwietnia, piątek. Na odwrocie przeczytałam następujący tekst:

„W lipcu 1912 roku urodził się Edmund Bondke, nauczyciel, instruktor ZHP w stopniu harcmistrza, jeniec Starobielska zamordowany w Charkowie. Po wybuchu wojny zmobilizowany w randze podporucznika, przebył szlak bojowy z 55. Pułkiem Piechoty aż do wschodnich Kresów Polski. Tam został internowany. Rodzina otrzymała dwie kartki pocztowe ze Starobielska. Jedna z datą 11 listopada 1939 r. zaczynała się od słów: Najdroższa Janeczko! Jestem w Rosji Sowieckiej. Czuję się zupełnie zdrowy. Ranny nie byłem. Powiadom o tym Marcię, Władka i Twoich rodziców... Drugą była kartka z datą 11 grudnia 1939 r. z życzeniami z okazji zbliżających się świąt Bożego Narodzenia: Najdroższa żono! Z powodu zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia łamię się w myśli z Tobą, rodzicami twymi i rodzeństwem opłatkiem wigilijnym. Życzę Wam, aby Nowy Rok był dla nas łaskawszy i pomyślniejszy. Mnie zdrowie dopisuje, jedynie niepokoi mnie brak wiadomości od Twoich... Rodzina otrzymała jeszcze telegram ze Starobielska (w języku niemieckim) z datą 8 kwietnia 1940 roku potwierdzający odbiór kartki pocztowej od żony Janiny. Ten telegram i dwie kartki to ostatnie pamiątki, jakie zachowały się po Edmundzie Bondkem.”

***

Ile trzeba wydrukować kalendarzy, aby każdemu zamordowanemu na Wschodzie rodakowi poświęcić jedną kartkę, zawierającą ot, choćby tyle zdań, ile poświęcono nauczycielowi Edmundowi Bondke?

Ile kalendarzy poświęconych bezimiennym ofiarom bolszewickiego, sowieckiego ludobójstwa?

Spróbujmy to policzyć, czy choćby oszacować.

1   Na stronach Katedry Polowej Wojska Polskiego znajduje się 17945 nazwisk, podzielmy tę liczbę przez (dla uproszczenia) 365 dni, a otrzymamy wynik oszałamiający – ponad 49 lat!

        Kalendarzy dedykowanych zamordowanym z ukraińskiej listy katyńskiej będzie na 9 lat.

3.  Przyjmuje się, że białoruska lista katyńska zawiera 3870 nazwisk. To kalendarze na 10,5 roku.

4.   Pamiętajmy o ofiarach, których ani nazwisk, ani miejsc spoczynku jeszcze nie znamy. Ile wydrukujemy kalendarzyków ściennych, których kartki będą białe, puste?

    Nie zapominajmy o ofierze życia złożonej przez Polaków zamordowanych przez Sowietów tylko dlatego, że byli Polakami i „nie byli przydatni” dla nich. Rozpocznijmy druk już dziś!

Chwała Bohaterom!

Jeszcze Polska nie zginęła!

***

Zachęcam do odwiedzenia strony poświęconej Edmundowi Bondke, starannie przygotowanej przez uczniów I LO im. J. Dąbrowskiego w Rawiczu: http://prezi.com/5d8gvif6qna6/edmund-bondke/

Warto zajrzeć tu:

http://pl.wikipedia.org/wiki/Ukrai%C5%84ska_Lista_Katy%C5%84ska

http://pl.wikipedia.org/wiki/Bia%C5%82oruska_Lista_Katy%C5%84ska




piątek, 2 lipca 2021

U zbiegu rzek, czyli polski ślad amerykańskiej wojny Północy z Południem

Ten tekst to list z 2009 roku do mojej najstarszej siostry. Nigdy mi nie powiedziała tego wprost, ale wiem, że nie pochwalała mojej emigracji do Stanów. Chciałam, żeby razem ze mną zobaczyła ten „kawałek” Ameryki.

-------------------------------------------------------------------


U zbiegu rzek, czyli polski ślad amerykańskiej wojny Północy z Południem

 

Przez Oceanu ruchome płaszczyzny

Pieśń Ci, jak mewę, posyłam, o! Janie...

 Cyprian Norwid, „Do Obywatela Johna Brown”

 

Z naszej bazy wypadowej wyprawiamy się na zachód. Cel: miasteczko Harpers Ferry w Zachodniej Wirginii. Ponieważ nie jest to Wielka Wyprawa, lecz tylko mała wycieczka z jednym noclegiem, najpotrzebniejsze rzeczy mieścimy w małej torbie. Trudno na tej trasie zabłądzić, toteż wyłącznie dla zabawy i wypróbowania nowego urządzenia podłączamy GPS, uzupełniamy niedobory w baku i w drogę!

Pierwsza niespodzianka spotyka nas już na obwodnicy Baltimore zwanej Beltway: zator. Wcale nas to nie dziwi, bo w piątkowe popołudnie jest to zwyczajny traffic. Wleczemy się w korku dobrych 40 minut. Lepiej, czyli szybciej, jedziemy autostradą I-70, ale tuż przed Frederick znów korek. Mijają nas wielkie, transportowe „smoki” z tablicami z Kalifornii, z Utah, z New Jersey. Niskie słońce odbija się w każdym calu pięknie wypolerowanego lakieru tych elegantek. Kiedy mija nas przyczepa jednej z ciężarówek, poprzez rockowe poczynania Davida Cooka (zwycięzca American Idol) wdziera się do wnętrza naszego samochodu potężny szum silnika. Wielkie koła obracają się z hukiem na wysokości mojego policzka, jakby za chwilę miały mnie zahaczyć, więc instynktownie odsuwam się od szyby.

Ciężarówy nie jadą z nami dalej, skręcają na stację, bo muszą się zważyć, zmyć kurz, przespać, odpocząć przed dalszą drogą. My, sprawdzając wskazania GPS-u (niestety, godzina przybycia do celu coraz bardziej się oddala), posuwamy się prosto w zachodzące słońce. Wokoło ciemnieje linia lasów porastających zbocza Appalachów. Jak tu pięknie! Pięknie jest też w październiku, kiedy można napawać wzrok pełną gamą kolorów jesieni, takich samych jak w Polsce. Spore odcinki trasy dosłownie wycięte są w skałach, mijamy tablice z ostrzeżeniami przed spadającymi głazami. Jeszcze tylko most przez rozlewający się bełkotliwie Potomac, potem drugi nad dostojną Shenandoah River i – jesteśmy w miasteczku Charles Town, w miejscu noclegu.

Po wczesnym śniadaniu wyprawiamy się „do miasta”. Pogoda wymarzona na zwiedzanie, choć koło południa upał i wilgotność dają się nam we znaki. Z przewodnika już wiemy, że w 1751 roku Robert Harper kupił spory kawał gruntu, a kilka lat później uruchomił prom, którym przewoził osadników przez Potomac na zachód. Stąd pochodzi nazwa miasta: Harper’s Ferry – prom, promowa przeprawa Harpera.

Miasteczko położone jest w krajobrazowo pięknym i dzięki temu atrakcyjnym turystycznie miejscu, gdzie zlewają się dwie duże rzeki: Potomac i Shenandoah oraz spotykają trzy stany: Maryland, Wirginia i Wirginia Zachodnia (obszar wydzielony z terytorium Wirginii w 1863 roku). Miejskie zabudowania zajmują niezbyt rozległy teren, a wąskie uliczki miejscami wyłożone kostką, biegną to w górę, to w dół. Nasze oczy żądne wrażeń, wśród licznych zwiedzających szybko wyławiają kobiety odziane w historyczne stroje. Po chwili spostrzegamy żołnierzy w mundurach z XIX wieku, stojących przed wejściem do dawnego (bądź przystosowanego do potrzeb turystyki) urzędu burmistrza i naczelnika policji.

Wędrówkę rozpoczynamy naturalnie od pamiątkowego zdjęcia na mostku ponad zlewiskiem rzek. Tylko specjaliści wiedzą, czy to Potomac wpływa do Shenandoah, czy odwrotnie. Potomac płynie tu szeroko, leniwie i spokojnie, Shenandoah zaś spieszy się. Niejako przy okazji łapiemy w obiektywy przelatujące nad naszymi głowami z wielkim hałasem gęsi oraz wielką rzadkość: czaplę modrą.

Czapla modra (Blue heron)


Oprócz podziwiania przyrody chcemy zobaczyć miejsca związane z abolicjonistą Johnem Brownem. Jego historia daje się streścić w kilkunastu zdaniach. Brown wraz ze swą niewielką załogą jesienią 1859 roku najechał Harpers Ferry w nadziei zdobycia broni w tamtejszych arsenałach. Planował, że będzie to zaczynem powstania niewolników, które rozprzestrzeni się na całe Południe. Nic takiego się jednak nie stało, a jak na ironię pierwszą śmiertelną ofiarą wydarzeń był – usiłujący zaalarmować o napaści – czarny wolny człowiek nazwiskiem Heyward Shepherd. Wiadomość o jego śmierci dotarła lotem błyskawicy do Waszyngtonu, skąd dla uśmierzenia buntu wysłano 86
marines pod dowództwem ówczesnego pułkownika Roberta E. Lee. Po fiasku negocjacji z buntownikami, zabarykadowanymi w budynku straży pożarnej, żołnierze za pomocą wielkich młotów skruszyli drzwi i wtargnęli do wnętrza. Po krótkiej wymianie ognia 10 zbuntowanych farmerów poległo, 4 zbiegło, a 4 wytrwało przy swoim dowódcy. Ranny John Brown został pojmany i umieszczony w klatce w więzieniu w Charles Town, gdzie został skazany na śmierć przez powieszenie i bez prawa do ułaskawienia. Należy dodać, że nie wyraził zgody na uznanie go za niepoczytalnego, co mogłoby uratować mu życie.

Stajemy przed niepozornym budynkiem, tablica informacyjna głosi, że dawniej mieściła się w nim straż pożarna, później arsenał, zajęty 17 października 1859 roku przez oddział Browna, zdobyty następnego dnia przez żołnierzy. Przeczytać można również, iż budynek ten został przeniesiony z miejsca swego pierwotnego posadowienia o ok. 150 stóp.

Wchodzimy do ciasnego wnętrza z jakimiś skrzyniami i wózkami, usiłując wyobrazić sobie, jak mogła przebiegać walka kilkunastu zmęczonych, zdesperowanych, gotowych na śmierć mężczyzn z przeważającymi liczebnie, dobrze wyszkolonymi, wypoczętymi żołnierzami.


Fort Johna Browna

Zmierzamy do muzeum Johna Browna. Kilka sal, eksponatów niewiele. Wchodzących wita sporych rozmiarów malowidło w dziwnie znajomym nam, Europejczykom z byłej sowieckiej domeny, stylu. Przedstawia nadnaturalnej wielkości starca z rozwianą brodą, rozpościerającego ramiona (prawa ręka trzyma karabin, lewa ściska dokumenty) nad towarzyszami, osłaniając ich. Poniżej widać gwiaździsty sztandar, dymy wystrzałów, postaci walczących. Symbolizm i patos aż śmieszny, bo zupełnie niepotrzebny.

W następnej sali można obejrzeć krótki film o abolicji. Po skrzypiącej podłodze przechodzimy dalej, oglądamy broń zgromadzoną przez oddziałek Browna. Są to piki osadzone na długich, drewnianych trzonkach. Żołnierze naturalnie byli lepiej uzbrojeni. Przystajemy przed gablotą, w której bojownik z żołnierzem krzyżują broń.

W przedniej części gabloty młot, będący na wyposażeniu żołnierzy



W kolejnym pomieszczeniu naszą uwagę zwraca piękna płaskorzeźba, przedstawiająca długobrodego Browna i... czy ten drugi to Norwid? Tak, to Norwid, nietrudno rozpoznać – dodatkowo upewnia nas napis na tablicy pamiątkowej, ufundowanej przez
American Council for Polish Culture.

John Brown w międzynarodo­wej perspektywie”


„Drobne utwory poetyczne” Cypriana Norwida:
 na lewej karcie widoczne wiersze
„Do Obywatela Johna Braun” [pisownia oryginalna]
i „John Brown”

Jesteśmy pod wrażeniem tej tablicy, nie spodziewaliśmy się zobaczyć takiego uhonorowania polskiego poety i myśliciela.

[Podobnych patriotycznych przeżyć i dumy dostarczyła mi wizyta w National Air and Space Museum w Waszyngtonie, kiedy w części poświęconej walkom powietrznym podczas II wojny światowej, pośród zdjęć lotników z największą liczbą zestrzeleń, wypatrzyłam fotografię Witolda Urbanowicza, dowódcy dywizjonu 303].

W sąsiednich gablotach eksponowane są gazety z Europy pełne informacji o egzekucji amerykańskiego bojownika o zniesienie niewolnictwa.

W pełni usatysfakcjonowani, moglibyśmy zakończyć zwiedzanie, ale jak tu nie wejść choć na chwilę do rzymsko-katolickiego kościoła pod wezwaniem św. Piotra (neogotyk, 1833 r., msze w niedziele przed południem), górującego nad miasteczkiem? Jest to jedyny w Harpers Ferry budynek, który nie ucierpiał podczas walk w wojnie secesyjnej. Wdrapujemy się więc po kamiennych schodkach, a pomni przestrogi, że niektóre stopnie mogą być obluzowane a kamienie śliskie, bo wygładzone przez tysiące par obuwia – trzymamy się metalowej balustrady.

Na szczycie schodów pracownica muzeum w historycznym stroju wita turystów i zaprasza do zwiedzania. Wchodzimy do niewielkiego, pieczołowicie zadbanego wnętrza, utrzymanego bez przepychu tak charakterystycznego dla katolickich świątyń. Podziwiamy witraże (niektóre z nich są dedykowane pamięci konkretnych osób) i wspaniale zabudowany chór. Pośrodku nawy informacji turystom udziela dżentelmen w uniformie członka dawnej formacji paramilitarnej, przeznaczonej do ochrony obywateli i budynków publicznych.

Jeszcze mały spacer reprezentacyjną ulicą i nagle… znajdujemy się w innym świecie! Po obu stronach sklepy z odzieżą, obuwiem, spożywcze, z artykułami żelaznymi, jest także księgarnia, w witrynach eksponaty – wszystko z połowy XIX w. Po ulicy przechadzają się te same panie, które zauważyliśmy wcześniej, żołnierze przybywają czwórkami.


Harpers Ferry - dwa światy

Z ciekawością zaglądamy do mieszczańskich domów, należących do rodzin znanych z nazwiska. Przy wejściu krótka informacja o tym, kim byli, czym się zajmowali. Mieszkania wyposażone w najpotrzebniejsze sprzęty, na ścianach malowana tapeta, która była wtedy oznaką luksusu i symbolem zamożności. Pomieszczenia niewysokie a okna małe, żeby wpuszczały jak najmniej słonecznego żaru. Ganki przed domami rozległe i zadaszone, bo spało się tam w upalne lato, gdy w mieszkaniu trudno było wytrzymać i o klimatyzacji nikt jeszcze wtedy nie słyszał.

Lato na Wschodnim Wybrzeżu potrafi dać się we znaki! Zmęczeni wsiadamy do klimatyzowanego samochodu i po nieco spóźnionym drugim śniadaniu (zwanym przez Amerykanów nie wiedzieć czemu lunch) zakupionym w klimatyzowanym przydrożnym fast food bez wysiadania z auta, wracamy do naszego klimatyzowanego siedliska uporządkować wrażenia i zdjęcia.

W drodze powrotnej minęliśmy położone na wzgórzu The John Brown Wax Museum, którego nie odwiedziliśmy, nie podziwialiśmy też panoramy ze skał Jeffersona, nie wędrowaliśmy appalachijskim szlakiem, słowem – należy wrócić tu w październiku, w 150. rocznicę wydarzeń, które stały się katalizatorem wojny Unii z Konfederacją.

---------------------------------------------------------

Warto odwiedzić:

http://www.nps.gov/HAFE/

http://en.wikipedia.org/wiki/John_Brown's_raid_on_Harpers_Ferry

http://pl.wikisource.org/wiki/Do_obywatela_Johna_Brown