Nie lubię nowomodnego określenia „magiczne święta”, które ma niewiele wspólnego z cudem i rzeczywistością Narodzenia Jezusa. Ale lubię wracać pamięcią do lat dzieciństwa i do pięknego czasu poprzedzającego święta Bożego Narodzenia.
***
Wracam myślą do świąt w moim rodzinnym domu. Zlewają się,
nakładają na siebie, tworząc obraz zamglony i niewyraźny, choć prawdziwy. Z tej mgły
wyłaniają się postaci moich Rodziców: wyprostowany, mocny Tata i cicha, drobna,
wiecznie zatroskana Mama. To im zawdzięczam beztroskę wszystkich wesołych świąt
Bożego Narodzenia. Wierzę, że teraz wspólnie kolędują u Boskiego tronu.
(Nie tak dawno dołączyły do nich dwie moje starsze siostry: Janka i Inka).
Gwiazdki mojego dzieciństwa pachniały śniegiem, pastą do
podłogi i piernikiem. Kiedy przymknę oczy, widzę Mamę, która bardzo wczesnym
rankiem, gdyśmy wszyscy jeszcze spali, pochylała się nad stojącą przy kaflowym
piecu chlebową dzieżą, zagniatając piernik. Aromatycznego ciasta musiało
wystarczyć aż do Trzech Króli. My, dzieci, pomagaliśmy przy wykrawaniu
pierniczków i drobnych kruchych ciasteczek, objadaliśmy cichcem drożdżówkę z kruszonki,
kręciliśmy mak na makowiec, aż ręce bolały!
Święta spędzaliśmy rodzinnie. Moja zamężna siostra
odwiedzała nas nieczęsto, ale kiedy już się to zdarzyło, w domu było niezwykle
wesoło. Jej dwaj starsi nieco ode mnie synowie, Waldy i Witek (tak, tak, zostałam „podwójną” ciotką zanim jeszcze przyszłam na świat) byli
znakomitymi towarzyszami zabaw.
W dzień wigilii od samego rana panowało w domu radosne
zamieszanie. W kuchni, wśród niepowtarzalnych zapachów, krzątała się Mama z
Janką i Eweliną, Tatuś ze Zbyszkiem ustawiali na stojaku choinkę, którą potem
wspólnie ubieraliśmy w nagromadzone przez lata bombki, Danka prasowała serwetki
i obrus, z radia (a wcześniej z „głośnika”) płynęły kolędy w wykonaniu
„Mazowsza”, „Śląska” albo słynnych głosów operowych, Szwagier swoim miłym
ładnym barytonem towarzyszył kolędom z radia.
Po wieczerzy, kiedy Mama wytłumaczyła, dlaczego w wigilię
jemy karpia, cała dzieciarnia w napięciu oczekiwała na dźwięk dzwonka
oznajmiający, że właśnie przed chwilą w choinkowym pokoju Gwiazdor zostawił
prezenty. Przepychaliśmy się do drzwi jedno przez drugie, starając się, niby
niechcący, potrącić klamkę... Mama przekomarzała się z nami, ale wreszcie ze
śmiechem otwierała drzwi, a my, nagle odurzeni leśnym zapachem drzewka i
stojących na stole ciast, nieruchomieliśmy w progu, sycąc oczy blaskiem świecidełek,
łańcuchów i ozdób, onieśmieleni tajemniczymi zawiniątkami wokół choinki.
Tatuś zapalał choinkowe świeczki, to był jego przywilej i
obowiązek. Dorośli zasiadali przy stole z herbatą i kieliszkiem domowej roboty wina,
dzieci mościły się na kanapie, czasem któreś znikało pod stołem w swoim
„kąciku”. Najmłodsze dziecko, delegowane do rozdawania prezentów, krzątało się
z przejęciem. Rozpakowywanie podarunków zaczynało się wtedy, gdy ostatni
upominek trafił do właściwych rąk. Ileż było oglądania, przymierzania,
zachwycania się, przestróg: „a nie zepsuj od razu” i podziękowań!
Kiedy już nacieszyliśmy się do woli, mama przyciemniała elektryczne światło w żyrandolu i intonowała swoją ulubioną kolędę „Wśród nocnej ciszy”. Dołączaliśmy jak kto potrafił i sumiennie wyśpiewywaliśmy wszystkie zwrotki: Inka sopranem, Dana ze Zbyszkiem drugim głosem, ja piszcząc, a Janka nieco fałszywym murmurando i niosła się kolęda... Czasem tatuś brał skrzypce (dawniej wiejski nauczyciel musiał umieć wszystko), a kiedy tato poszedł na pasterkę do nieba, Zbyszek siadał do pianina. Na śpiewaniu, zjadaniu smakołyków, zabawie i pogawędkach upływał nam czas do pasterki. Po powrocie z kościoła wszyscy spieszyli do łóżek, aby następnego dnia z ochotą radośnie świętować.
Dziś już nic nie jest takie samo, ale wspomnienia nie blakną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz