Trzynastego grudnia roku pamiętnego
Wylęgła się WRONa z jaja czerwonego.
Rozpostarła skrzydła od Gdańska po Kraków,
Wtrąciła za kraty najlepszych Polaków.
Rozpostarła skrzydła i klepie slogany,
Aż otworzył oczy naród oszukany.
Prawdziwi Polacy w więzieniach siedzieli,
Bo się o swój honor wreszcie upomnieli.
Że strzelać nie będzie, WRONa obiecała,
Tymczasem na Śląsku znów się krew polała.
Rodacy, Polacy, nie dajcie się męczyć,
Trzeba wreszcie WRONie podły łeb ukręcić.
Śpiewa cała Polska, śpiewa naród cały,
Aż się z dupy WRONie pióra posypały.
Jak wiecie Rodacy, prawda nie upadła,
Bo czerwoną WRONę „SOLIDARNOŚĆ” zjadła!
Po ogłoszeniu „stanu wojennego na całym obszarze Polskiej
Rzeczpospolitej Ludowej” żyło się nerwowo i wszyscy martwili się, jakie będą te
święta? Synek chodził wystraszony, że jest wojna, mąż bez przerwy gdzieś
biegał, a ja bałam się tych jego wypadów do Gdańska i tego czekania. Któregoś
razu nie dość, że wrócił bardzo późno, to na dokładkę bez rękawiczek! Wyrzucił
je, bo milicjanci ładowali do suki każdego, kto miał brudne ręce, a kto miał
brudne ręce, ten był winien rzucania kamieniami! Szczęśliwie nie przyszło im do
zakutych zomowskich łbów, że aby uzyskać ich certyfikat niewinności wystarczyło
pozbyć się zabłoconych rękawiczek. Innym razem wracał pieszo z Gdańska do Oliwy
przez Biskupią Górkę, żeby uniknąć łapanki. Myślę, że powinien był wtedy zrobić
kurs przewodnika po Gdańsku.
Kiedy minęły gorące dni 16 i 17 grudnia, można było
zacząć myśleć o przygotowaniu świątecznego zaopatrzenia dla rodziny. Ludzie
ustawiali się w kolejkach po wszystko i wszędzie, lekceważąc godzinę milicyjną.
Po kilku incydentach wywiezienia kolejkowiczów w las aż za Pruszcz Gdański i
zostawieniu ich tam na mrozie (a zima była wtedy niczego sobie, pamiętacie?), nawet
nie przyszło mi do głowy nocne stanie. Trzeba było spyżę zdobywać za dnia,
sposobem.
Któregoś popołudnia wpadł do nas Piotruś, kolega naszego
synka, i łapiąc powietrze wysapał, że „na górce” są karpie i jego mama trzyma
dla mnie kolejkę. Czym prędzej popędziłam do sklepu. Z dala można było
zobaczyć, że niewielkie wnętrze wypełnione jest do ostatnich granic. Weszłam do
gwarnej, ciepłej hali i odszukałam Terenię. Zaczęłyśmy przysłuchiwać się
głośnej rozmowie stojących przed nami mężczyzn, uczestniczących we wcześniejszych
nawalankach z milicją i dzielących się wrażeniami.
Gonitwy Gdańszczan z milicją wokół dworca i Zieleniaka, mimo
że okoliczności były nieśmieszne, panowie przedstawiali niezwykle barwnie a
milicję tak karykaturalnie, że w delikatesach szybko zrobiło się wesoło i jakoś
tak przyjaźnie. Tego zdrowego śmiechu było nam wówczas bardzo potrzeba. Jednak kiedy
temat się wyczerpał, wszyscy zaczęliśmy skupiać się na tym, czy tych ryb aby
wystarczy, czy „dojdą” do nas i znów zaczęliśmy spoglądać na siebie trochę wilkiem,
bo wiadomo – ten w kolejce przede mną to wróg!
Ruchem jednostajnie niemrawym kolejka posuwała się do
lady, jednak klientów nie ubywało, gdyż okupowane były wszystkie stoiska. Na
monopolowym sprzedawano słodycze. Wypatrzyłam tam Karolcię i Pawełka wraz z ich
mamą. Maluchy ubrane były jak na podróż koleją transsyberyjską, a pulchna Karolcia
w swojej puchatej czapeczce wyglądała jeszcze pulchniej. Dorota właśnie
zakupiła przydziałowy wyrób czekoladopodobny i wkładała go do torby, nie
reagując na podskoki córeczki dopominającej się konsumpcji na miejscu.
Tłumaczyła, że czekoladka będzie na święta i dla wszystkich, co dziewczynka
skomentowała – Patrz, Paweł, my takie chudziaszki, a mama nam czekolady żałuje!
Na te słowa wszyscy stojący w pobliżu zaczęli się rozglądać, chcąc na własne
oczy zobaczyć te zabiedzone dzieci i ich wyrodną matkę, ale kiedy ujrzeli
pyzate, rumiane i zadowolone buzie „chudziaszków”, śmiechom nie było końca.
Ale na tym nie koniec. Mniej więcej po godzinie stania
mama Piotrusia zaczęła się skarżyć, że pieką ją oczy i prosiła, żeby sprawdzić,
czy nie zaprószyła czegoś. Ale i mnie zaczęło coś mocno przeszkadzać pod
powiekami. Wkrótce przyczyna naszych dolegliwości wyszła na jaw: to z
porozpinanych kożuchów, płaszczy i kurtek klientów sklepu „na górce” parował na
potęgę gaz łzawiący! Po chwili wszyscy tarliśmy oczy i płakali nie tyle od
gazu, ile ze śmiechu, że można bezbłędnie wskazać uczestników niedawnych „nielegalnych
zgromadzeń i zamieszek” w Gdańsku.
Ryb wystarczyło, były wszak na kartki. Na święta Bożego
Narodzenia pojechaliśmy do mojej mamy, bo wredna WRONa krakała, że w granicach
województwa nie trzeba zezwolenia na podróż.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz