Translate

poniedziałek, 14 grudnia 2020

1981

 

Trzynastego grudnia roku pamiętnego

Wylęgła się WRONa z jaja czerwonego.

Rozpostarła skrzydła od Gdańska po Kraków,

Wtrąciła za kraty najlepszych Polaków.

 

Rozpostarła skrzydła i klepie slogany,

Aż otworzył oczy naród oszukany.

Prawdziwi Polacy w więzieniach siedzieli,

Bo się o swój honor wreszcie upomnieli.

 

Że strzelać nie będzie, WRONa obiecała,

Tymczasem na Śląsku znów się krew polała.

Rodacy, Polacy, nie dajcie się męczyć,

Trzeba wreszcie WRONie podły łeb ukręcić.

 

Śpiewa cała Polska, śpiewa naród cały,

Aż się z dupy WRONie pióra posypały.

Jak wiecie Rodacy, prawda nie upadła,

Bo czerwoną WRONę „SOLIDARNOŚĆ” zjadła!

 


Po ogłoszeniu „stanu wojennego na całym obszarze Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej” żyło się nerwowo i wszyscy martwili się, jakie będą te święta? Synek chodził wystraszony, że jest wojna, mąż bez przerwy gdzieś biegał, a ja bałam się tych jego wypadów do Gdańska i tego czekania. Któregoś razu nie dość, że wrócił bardzo późno, to na dokładkę bez rękawiczek! Wyrzucił je, bo milicjanci ładowali do suki każdego, kto miał brudne ręce, a kto miał brudne ręce, ten był winien rzucania kamieniami! Szczęśliwie nie przyszło im do zakutych zomowskich łbów, że aby uzyskać ich certyfikat niewinności wystarczyło pozbyć się zabłoconych rękawiczek. Innym razem wracał pieszo z Gdańska do Oliwy przez Biskupią Górkę, żeby uniknąć łapanki. Myślę, że powinien był wtedy zrobić kurs przewodnika po Gdańsku.

Kiedy minęły gorące dni 16 i 17 grudnia, można było zacząć myśleć o przygotowaniu świątecznego zaopatrzenia dla rodziny. Ludzie ustawiali się w kolejkach po wszystko i wszędzie, lekceważąc godzinę milicyjną. Po kilku incydentach wywiezienia kolejkowiczów w las aż za Pruszcz Gdański i zostawieniu ich tam na mrozie (a zima była wtedy niczego sobie, pamiętacie?), nawet nie przyszło mi do głowy nocne stanie. Trzeba było spyżę zdobywać za dnia, sposobem.

Któregoś popołudnia wpadł do nas Piotruś, kolega naszego synka, i łapiąc powietrze wysapał, że „na górce” są karpie i jego mama trzyma dla mnie kolejkę. Czym prędzej popędziłam do sklepu. Z dala można było zobaczyć, że niewielkie wnętrze wypełnione jest do ostatnich granic. Weszłam do gwarnej, ciepłej hali i odszukałam Terenię. Zaczęłyśmy przysłuchiwać się głośnej rozmowie stojących przed nami mężczyzn, uczestniczących we wcześniejszych nawalankach z milicją i dzielących się wrażeniami.

Gonitwy Gdańszczan z milicją wokół dworca i Zieleniaka, mimo że okoliczności były nieśmieszne, panowie przedstawiali niezwykle barwnie a milicję tak karykaturalnie, że w delikatesach szybko zrobiło się wesoło i jakoś tak przyjaźnie. Tego zdrowego śmiechu było nam wówczas bardzo potrzeba. Jednak kiedy temat się wyczerpał, wszyscy zaczęliśmy skupiać się na tym, czy tych ryb aby wystarczy, czy „dojdą” do nas i znów zaczęliśmy spoglądać na siebie trochę wilkiem, bo wiadomo – ten w kolejce przede mną to wróg!

Ruchem jednostajnie niemrawym kolejka posuwała się do lady, jednak klientów nie ubywało, gdyż okupowane były wszystkie stoiska. Na monopolowym sprzedawano słodycze. Wypatrzyłam tam Karolcię i Pawełka wraz z ich mamą. Maluchy ubrane były jak na podróż koleją transsyberyjską, a pulchna Karolcia w swojej puchatej czapeczce wyglądała jeszcze pulchniej. Dorota właśnie zakupiła przydziałowy wyrób czekoladopodobny i wkładała go do torby, nie reagując na podskoki córeczki dopominającej się konsumpcji na miejscu. Tłumaczyła, że czekoladka będzie na święta i dla wszystkich, co dziewczynka skomentowała – Patrz, Paweł, my takie chudziaszki, a mama nam czekolady żałuje! Na te słowa wszyscy stojący w pobliżu zaczęli się rozglądać, chcąc na własne oczy zobaczyć te zabiedzone dzieci i ich wyrodną matkę, ale kiedy ujrzeli pyzate, rumiane i zadowolone buzie „chudziaszków”, śmiechom nie było końca.

Ale na tym nie koniec. Mniej więcej po godzinie stania mama Piotrusia zaczęła się skarżyć, że pieką ją oczy i prosiła, żeby sprawdzić, czy nie zaprószyła czegoś. Ale i mnie zaczęło coś mocno przeszkadzać pod powiekami. Wkrótce przyczyna naszych dolegliwości wyszła na jaw: to z porozpinanych kożuchów, płaszczy i kurtek klientów sklepu „na górce” parował na potęgę gaz łzawiący! Po chwili wszyscy tarliśmy oczy i płakali nie tyle od gazu, ile ze śmiechu, że można bezbłędnie wskazać uczestników niedawnych „nielegalnych zgromadzeń i zamieszek” w Gdańsku.

Ryb wystarczyło, były wszak na kartki. Na święta Bożego Narodzenia pojechaliśmy do mojej mamy, bo wredna WRONa krakała, że w granicach województwa nie trzeba zezwolenia na podróż.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz