Sezon grypowy, przychodnia obłożona nie rejestruje, więc wczoraj spędziłam 3,5 godziny w pogotowiu. Po wklepaniu imienia i nazwiska w komputer umieszczony przy wejściu, czekam 20 minut na rejestrację, która obejmuje sprawdzenie danych z dokumentem tożsamości i kartą ubezpieczalni, pobranie opłaty, wpisanie dolegliwości, z którymi przychodzę (to w celu skierowania do właściwego specjalisty) oraz informacją, że wszystko zostanie przesłane mojemu lekarzowi prowadzącemu.
W poczekalni
wszyscy kaszlą, dzieci grymaszą, brak miejsc siedzących, obsługa rozdaje
maseczki. Czekam prawie 1,5 godziny na wezwanie pielęgniarki, co niestety, nie
oznacza jeszcze stanięcia oko w oko z lekarzem, a tylko sprawdzenie tożsamości
i daty urodzenia, pomiar temperatury i ciśnienia. Słyszę, że „najszybciej jak
to będzie możliwe” zostanę wezwana na x-ray. Wracam do poczekalni. Siedzę,
czekam. Tłum chorych i ich zniecierpliwienie rośnie, gdyż każdy ma wrażenie, że
o nim zapomniano.
Po dłuższym
czasie (już nie miałam siły zapamiętywać interwałów) pielęgniarka ponownie
wywołuje mnie. Jak wiadomo, moje nazwisko jest trudne, więc zawsze jestem wywoływana po imieniu. Teraz wszystko toczy się szybciej. Dostaję wdzianko
zawiązywane z tyłu i wkraczam do gabinetu lekarskiego. Tam przygotowuję się do
prześwietlenia. Po chwili puka ktoś i prowadzi do pracowni rtg (wszystkie
pomieszczenia usytuowane są na tym samym poziomie). Znów muszę literować (spell for me, please) imię, nazwisko,
datę urodzenia. Po wykonaniu zdjęć wracam do gabinetu, których w tym długim
korytarzu jest kilkanaście, i oczekuję na lekarza. Z głośnika sączy się
cichutko Vivaldi.
Ale najpierw
wchodzi pielęgniarka, która pobierze mi krew do badań podstawowych. I znów spell for me, please... Dopiero wtedy
pani przystępuje do działania, sprawnie napełnia ciemną krwią 4 fiolki i okleja
je karteczkami z moimi danymi (wydrukowanymi przez urzędniczkę podczas rejestracji).
Po 3-4 minutach moja krew trafia do laboratorium.
Uzbrajam się w
cierpliwość i czekam. Wiem, że lekarz przyjdzie do mnie dopiero wtedy, gdy będzie
miał komplet wyników w ręce.
Przez grubą zasłonę
słyszę stuk klawiatury komputera. To znak, że badania zostały wykonane. Wchodzi
lekarz, niewysoka, czarna pani z maseczką na twarzy. Sympatyczna, uśmiechnięta,
budząca zaufanie osoba. Lekarka komentuje wyniki badania krwi tłumacząc, co na
ich podstawie może stwierdzić. Potem na ekranie, który wyłania się z ukrycia, ogląda
zdjęcia płuc. Niestety, nie zostały opisane przez specjalistę, ale ogniska
zapalne są wyraźnie widoczne. Teraz w ruch idą słuchawki, badanie palpacyjne i
różne światełka w oczy, uszy i do gardła. Diagnoza niedobra dla mnie. Dobór
antybiotyku jest nieco utrudniony, gdyż stacja pogotowia nie ma dostępu do
mojej „medycznej przeszłości” zapisanej w przychodni. Na szczęście zabrałam ze
sobą buteleczki po lekach, które przyjmowałam wcześniej.
Leki dobrane, niektóre
recepty wysłane elektronicznie do apteki, w której mam swoje konto. Jedną z
recept z odręcznym podpisem pani doktor mam w ręku. To recepta na lek z
dodatkiem narkotyku.
Po wymianie
zwykłych uprzejmości kieruję się do biurka, gdzie oddaję karteczkę z moimi
danymi, aby można było spokojnie „odfajkować” kolejnego pacjenta. Wracam do
domu i z daleka widzę mrugającą kontrolkę na automatycznej sekretarce.
Odsłuchuję: wiadomość z apteki, że recepta dla – tu imię – jest zrealizowana,
mogę ją odebrać w dogodnych dla siebie godzinach... a po następnej pół godzinie
zaopatrzona w leki, umęczona całym dniem, głodna, znikam pod kołdrą zdrowieć.
Nie należę do osób
chorowitych. Trudno mi pogodzić się z tym, że tak nagle się „zepsułam”, ale
czuję, że przekroczyłam jakiś próg, za który nie mam powrotu. Przez ostatnie pół
roku to choruję, to zdrowieję. Gwałtowny spadek odporności przypisuję głębokim
stresom, których w mijającym roku nie szczędziło mi życie. Ale idzie
nowy rok, a wraz z nim nowe wyzwania. Muszę dać im
radę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz