1. Wnuczek, czyli babcine obowiązki
Jest lipcowy
poranek. Zapowiada się kolejny upalny dzień, jakich wiele latem na Wschodnim
Wybrzeżu.
Stoję przy desce
do prasowania. Prasuję ubranka mojego półtorarocznego Wnuka. Kto
dziś, w tym pędzącym nie wiadomo dokąd świecie, śmiga jeszcze żelazkiem, poza
staromodnymi babciami? Nie wiem, czy mają dobrze, ale z pewnością mają lepiej
współczesne matki. Moja Córka może łatwiej zadbać o swego Synka, niż ja mogłam zadbać
o nią. Wszystko dziś jest bardziej funkcjonalne, łatwiejsze, prostsze, a przede
wszystkim bardziej dostępne (choć nie tańsze) – poczynając od pieluch, na
urządzeniu do ściągania pokarmu kończąc. I tak ma być! Jedno się nie zmieniło –
czasem trzeba sięgnąć po żelazko. I wtedy bardzo przydaje się babcia.
Koszulki dla małego chłopczyka to miniaturki dorosłych koszul. Niektóre zostały
uszyte z popeliny,
inne z miękkiej, dobrej gatunkowo bawełny, jeszcze inne to dżersejowe pajacyki. W kratkę, prążki, paski,
bez wzoru, niektóre nawet z dopinanym krawatem. O, jest i koszula "wyjściowa": błękitna
z białym kołnierzykiem i mankiecikami. Za chwilę będzie powalana rozgniecioną
truskawką. To nic, babcia usunie plamę.
W szafce jest już
całkiem spory stosik koszulek: wygodne, przyjemne w dotyku, ładne, kolorowe. Cieszą
oko. Większość z nich będzie można przekazać przyszłym mamom. Różnorodne
ubranka naszego chłopczyka przywodzą mi na myśl szaro-buro-beżową odzież
moich dzieci, zdobywaną za komuny przez całą rodzinę. Cóż za szokujący
kontrast!
2. Koszule Tatusia, czyli żelazko z duszą
Najpierw były
koszule Tatusia. Śnieżnobiałe, z odpinanymi kołnierzykami i mankietami, szerokie,
bo Tatuś był mężczyzną słusznego wzrostu i raczej "okrągłym". Oczywiście nie ja
prasowałam, gdyż wtedy, kiedy Tatuś nosił te dziwne koszule, byłam kilkuletnią
dziewczynką z mysimi ogonkami, na których końcach powiewały różowe, żółte, a
najczęściej granatowe wstążeczki, tak sprytnie wplecione przez Mamusię w
warkoczyki, że nie trzeba było żadnej gumki recepturki, aby blond włoski
się nie rozplatały.
Mamusia odkładała
prasowanie na dni, kiedy nie miała innych absorbujących zajęć. Zawsze uzbierał
się spory stosik drobiazgów, które nie szły pod maglownicę – niezwykłe urządzenie
rozpierające się na poddaszu. Wtedy nie mieliśmy jeszcze elektryczności, toteż
w użyciu było żelazko na węgle, a jeszcze wcześniej żelazko „z duszą”. Dusza
żelazka była rozgrzana do czerwoności – to kawałek metalu, który trzeba było
wsunąć do jego wnętrza używając do tego specjalnych szczypczyków. Takie
żelazko pamiętam już tylko jako eksponat.
Posługiwanie się
żelazkiem na węgle było nie lada sztuką, wymagało rutyny i delikatnej, choć
pewnej, ręki. Przez specjalne drzwiczki w korpusie urządzenia Mamusia
wsypywała rozżarzone węgielki, zamykała zasuwkę i czekała chwilę, aż żar
rozgrzeje stopkę. Węgle nie mogły być zbyt gorące, bo można było przypalić
tkaninę. Dlatego też Mamusia, zanim przytknęła żelazko do starannie skropionej
koszuli, kilka razy pociągała nim po desce do prasowania, a wówczas ślizgało
się po ukrochmalonej delikatnie tkaninie jak dobrze naostrzone łyżwy po
zamarzniętym Stawku. Gdy żelazko stygło, Mamusia wymachiwała nim energicznie
wahadłowym ruchem, by wydobyć z węgielków resztki gorąca.
Lubiłam przyglądać
się prasowaniu. Mamusia tłumaczyła mi, dlaczego rozpoczyna pracę od rękawów,
dlaczego przód koszuli musi być uprasowany nienagannie, a na tylnej części można
sobie pozwolić na małe zapraski. Ale w żadnym razie nie można było nigdzie zostawić
charakterystycznego trójkątnego śladu "noska" urządzenia. Pamiętam te lekcje doskonale i
dziś koszule wychodzące spod mojej ręki uprasowane są według instrukcji odebranej
mimochodem w dzieciństwie.
Prasowanie białych
koszul było dla mnie wydarzeniem, lecz nie dlatego, że odbywało się prasowanie w ogóle,
ale dlatego, że oznaczało udział Tatusia w nauczycielskich zebraniach, konferencjach czy szkoleniach w powiatowym mieście. Prasowanie było więc przede wszystkim
zapowiedzią wyjazdu i powrotu, powrót zaś oznaczał upominki. Mamusia była
obdarowywana anyżowymi cukierkami, trzymanymi potem w owalnym pudełeczku –
pozostałości po dawno wyjedzonych łakociach przysyłanych z Federalnych Niemiec
przez najstarszą siostrę Tatusia. (Swym życiorysem mogłaby moja Ciocia uszczęśliwić
niejedną wytwórnię filmową, gdyby tylko światowe wytwórnie wiedziały o jej
istnieniu).
Radość z powrotu to
ta chwila, kiedy Tatuś wyjmował ze swojej skórzanej teczki zawiniątko i mówił –
to dla ciebie. Jako najmłodsza z rodzeństwa swoją niespodziankę odbierałam
ostatnia. Najczęściej były to cukierki albo – jeśli konferencje nauczycielskie
wypadały blisko świąt Bożego Narodzenia – egzotyczne owoce, czasem niedostępna
w wiejskim sklepie pasta do zębów dla dzieci o pomarańczowym smaku, czasem
zeszyt z kolorowankami lub kredki, a latem nawet nowe sandałki.
Nieodzownym podziękowaniem
było ucałowanie ręki Tatusia podczas odbierania podarunku. Dziś takie
zachowanie może kogoś dziwić, szokować czy nawet zostać uznane za przejaw
przemocy domowej, lecz wówczas, a mówię o przełomie lat 50. i 60. ubiegłego
stulecia, w naszym domu nie było niczym nadzwyczajnym, staroświeckim, śmiesznym
czy uwłaczającym dziecięcej godności. Do końca życia moich Rodziców całowałam
ich kochane dłonie.
3. Lirki, czyli koszule wojskowe i cywilne
Uprasować wojskową
marynarską bluzę to sztuka nie lada. Może dlatego, że materiał jest gruby i
sztywny i nie poddaje się łatwo, a może dlatego, że żelazko nie ma już duszy,
tylko elektryczną bezduszną spiralę w osłonie z izolacyjnych koralików?
Zasadnicza służba
wojskowa w Marynarce Wojennej trwała aż trzy lata. Mamusia martwiła się, jak
jej jedyny Syn zniesie tę trudną służbę, ale dla mnie wyjazd Brata do Ustki
oznaczał odłożenie nauki gry na pianianie na „święty nigdy”, bo choć gamy ćwiczyłam
jak Bóg przykazał, to jednak ten uparty czwarty palec ciągle nie chciał być na
tym klawiszu, który był mu przypisany w „Szkole gry na fortepianie” Beyera.
Po kilku miesiącach
niespodzianka. Roześmiany Brat od progu z dumą pokazywał na spiczaste końce kołnierza
swego... zielonego munduru, gdzie pobłyskiwały metalowe liry. Nie domyślaliśmy
się nawet, że te miniaturki oznaczają, iż dalszą służbę wojskową Brat będzie
odbywał w centralnym wojskowym chórze. Na tę nowinę Mamusia odetchnęła uradowana.
Niewiele uprasowałam koszul mundurowych. Kiedy Brat wracał z artystycznych podróży CZA WP po Europie, przywoził swym młodszym siostrom powiew wielkiego świata – a to modne pończochy, a to rajstopy, a to szpanerskie (choć to słowo wtedy nie istniało) krótkie spodenki czy też spodnie-dzwony-biodrówki. Z zamkniętymi oczyma rozpoznałabym fakturę błękitnej jak kaszubskie niebo bawełny, z której zostały uszyte moje biodrówki przywiezione na wieś wprost z Paryża.
Tylko z
Leningradu Brat nie przywiózł nic, sprzedał tam za to całą swoją odzież, nawet
koszulę, którą miał na sobie, bo była to słynna non iron, a Rosjanie za
non-ajronki płacili naprawdę dużo.
Zanim Brat zakończył
współpracę z chórem, czyli odbył zasadniczą służbę wojskową, panowała już moda na koszule przylegające, dopasowane do
ciała. Przyjeżdżając na letni urlop do rodzinnego domu, przywoził wiele koszul, a moim zadaniem
było takie zrobienie zaszewek, by wygladały na fabryczne. Toteż pilnie fastrygowałam,
szyłam, prasowałam. Dużo przymierzaliśmy i rozmawialiśmy. Kiedy wyjeżdżał po wakacjach, zwykle odprowadzałam
go na przystanek. Którejś wiosny nałamałam dla niego bzu na pożegnanie. Wtedy mój
starszy Brat po raz pierwszy pocałował mnie w rękę.
4. Za krótkie rękawy, czyli kupujemy w dziale dla
wysokich i szczupłych
Jesteśmy tak
zwanym małżeństwem studenckim. Nie byliśmy jedyną parą wśród znajomych. Wiele
moich koleżanek z roku rozeszło się ze swoimi mężami. Niejedno z tych rozstań
mogłoby posłużyć za kanwę dramatu obyczajowego. My mieliśmy więcej szczęścia, a
może tylko bardziej staraliśmy się, by nasze małżeństwo było zgodne, szczęśliwe
i trwałe?
Mój przyszły mąż
okazał się mężczyzną bardzo wysokim. W początkach naszej znajomości i – jak to
wówczas nazywaliśmy – „chodzenia”, nie zwracałam uwagi na jego koszule. Zresztą
problemem były nie tylko rękawy u koszul. Ówczesny polski przemysł odzieżowy
szył odzież dla mężczyzn średniego wzrostu i średniej tuszy, więc mój
mierzący 193 cm mąż zdecydowanie nie mieścił się w tej socjalistycznej
średniej. (Właściwie nie tylko wzrostem od niej odbiegał). Lubię prasować, lecz uprasować koszule mojego Męża to sztuka nie lada, głównie ze względu na ich rozmiar zbliżony do wymiarów namiotu. Mogę powiedzieć, że w ciągu dziesięcioleci małżeństwa doszłam do mistrzostwa w sztuce prasowania.
W epoce Gierka sztuką
było upolować jakąkolwiek odzież uszytą na niewymiarowego osobnika, która by
jeszcze odpowiadała fasonem i kolorem. Pamiętam taki epizod – do domu wchodzi
mój mąż z miną uszczęśliwioną, ale od progu przeprasza, że wydał tylko na siebie nasze wspólne pieniądze. Cóż się zdarzyło? Przypadkiem wszedł do sklepu odzieżowego
we Wrzeszczu i drogą kupna nabył rozpinany sweter z wełny czesankowej w
atrakcyjnym kolorze, który całkiem też przypadkiem miał rękawy odpowiedniej
długości. To nieprawdopodobne, ale sweter nosi do dziś!
5. Najważniejsza koszula w życiu, czyli przedślubne
zamieszanie
Nareszcie
znalazłeś kogoś, kto będzie prasował twoje koszule, Synu! W odpowiedzi śmiech:
Mamo, koszule noszę do pralni, moja żona na pewno nie będzie prasowała koszul.
No tak, pomyślałam, nie te czasy, inny świat. Oboje zapracowani, korzystają z
dostępności i niewygórowanych cen usług. Szkoda czasu na takie sprawy, jak
pranie i prasowanie.
Czekamy w motelu
na przyjazd Syna z Narzeczoną i jej Rodzicami. W planie wspólny obiad, stolik jest
zarezerwowany. Będzie to nasze pierwsze spotkanie i poznanie się – jutro ślub. Nagle telefon - Mamo, nie mogę znaleźć koszuli i butów, nie wiesz, gdzie są??? Podpowiadam, są! - Za pół godziny będziemy.
Od rana zamieszanie przed ślubem, który urządzany jest w motelu. Żeby
tradycji stało się zadość, narzeczony przebiera się w naszym pokoju. Dlaczego
wcale mnie nie dziwi, że mój syn znów nie może znaleźć koszuli? Oddelegowana do
pokoju panny młodej, znajduję w jego walizce ślubną koszulę, zgarniam po
drodze żelazko i biegnę na górę. Prasuję drżącymi dłońmi najstaranniej, jak tylko potrafię,
pomagam zapinać guziki, ojciec wiąże krawat. Jeszcze nigdy nie widzieliśmy
naszego Pierworodnego tak zdenerwowanego i roztargnionego.
6. Mundury, czyli służba nie drużba
Stoję przy desce
do prasowania. Uporałam się z koszulkami wnuczka i ...wspomnieniami z dawnych lat.
Czas na koszule służbowe – granatowe
Córki i jasnoniebieskie naszego Zięcia. Ona jest ratownikiem medycznym (tu nazywa się paramedic), on
strażakiem z jednostki first respond.
Jeździ tam, gdzie najtrudniej. Poznali się na wolontariacie w jednej z
jednostek na przedmieściach wielkiego miasta. Córka kończyła wówczas koledż, wolontariat
dawał jej lepsze rozeznanie w przyszłym zawodzie. Zięć część swego wolnego czasu przeznaczał na wolontariat. Nie tak dawno cały urlop
(!) spędził w Luizjanie przy usuwaniu szkód spowodowanych huraganem Katrina, a wcześniej w Nowym Jorku po ataku na World Trade Center. Tu, w Ameryce, o takich
ludziach mówi się, że są dedicated.
Pracują z poświęceniem. Dlatego otoczeni są estymą.
Zawód strażaka i
ratownika to służba federalna, państwowa, w pracy obowiązuje mundur. Prasuję
więc koszule Zięcia szyte z porządnej, grubej i odpornej na płomienie tkaniny. Wieszam
w garderobie błękitne koszule codzienne z naszywkami na lewym rękawie i otworkami na blachy nad lewą kieszonką, układam w stosiki dresy, bawełniane
koszulki, poprawiam kanty na spodniach. Przy okazji odświeżam wyjściowe mundury
ich obojga: błyszczące lakierem obuwie, czapki z daszkiem, gładzę przyczepione
do marynarek blachy z nazwiskiem i stopniem. I jestem z moich Dzieci dumna.
Myślę, kim
zostanie mój wnuk, gdy dorośnie. Czy będą wtedy jeszcze modne
tradycyjne koszule? A żelazka? O babcie nie pytam, bo babcie są ponadczasowe.
Rozmyślałam i pisałam w CH-T i w N., lipiec 2014 – maj 2015.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz