Translate

wtorek, 5 sierpnia 2014

Szachy


Zimą zmrok zapada wcześnie. Przy kuchennym stole Mamusia zasiadała z nami do pchełek, czasem do warcabów, lubiliśmy też grać w chińczyka. Było wiele śmiechu, bo któż przy tej grze nie próbował niewinnych oszustw?! 

Szachy jednak były grą poważną dla ludzi poważnych, a tacy byli w naszym domu tylko dwaj: Tatuś i mój starszy brat. Prawie każdego zimowego wieczora ojciec z synem zasiadali do gry. Żeby móc lepiej obserwować zmagania czarnych z białymi, my z siostrą cichutko klęczałyśmy na pełnych poduszek siedzeniach krzeseł, opierając brodę na rączkach. Znałyśmy ruchy figur i pionów oraz jako-tako zasady gry, więc nasze bierne uczestnictwo nie było tak całkiem pozbawione sensu. Kiedy zaś starsi skończyli grę, mogłyśmy pobawić się w turnieje rycerskie lub „rozgrywać” własne partie.

Nasze domowe, rodzinne szachy były niezwyczajne. Przywykłam do nich od najwcześniejszego dzieciństwa i długo byłam przekonana, że tak właśnie wyglądają wszystkie szachownice i figury szachowe na całym świecie. Kiedy poznałam ich historię? Może podczas któregoś z tych wieczorów, kiedy Rodzice opowiadali swe wojenne przeżycia? Może od rodzeństwa? Nie pamiętam...
----------------------------------------
Gorący wiatr wdmuchiwal firanki do jadalni. Kończyliśmy niedzielny obiad. Był środek lata i wakacje, rodzina prawie w komplecie przy stole. Prawie, ponieważ brakło Tatusia...

Nagle we frontowych drzwiach stanął nieznajomy starszy pan i zapytał o Ojca. Mamusia znieruchomiała, jakby zobaczyła widmo. Wiedzieliśmy, że musi to być przybysz z daleka, skoro nie wiedział o śmierci tego, którego chciał spotkać. Mężczyzna, kiedy usłyszał, że Jan zmarł tak niedawno, biadał, że nie zdecydował się na odwiedziny w ubiegłym roku, tłumaczył, że odkładał podróż do lata, żałował, że nie zdążył.

Mamusia zaprosiła gościa do stołu. Przedstawił się nam i wyjaśnił powód swojej podróży. Otóż będąc coraz starszym i czując się zmęczonym chorobą, pragnął odszukać i odwiedzić swoich kolegów z obozu jenieckiego w Toruniu. Kiedyśmy to usłyszeli, zaczęliśmy prosić towarzysza niedoli naszego ojca o opowieści. Pan, którego nazwiska niestety nie pomnę, przytaczał znane i nieznane nam epizody z obozowego życia. W pewnym momencie przypomniał, że Jan zrobił szachownicę i figury do gry w szachy, która była odpoczynkiem i urozmaiceniem jenieckiej codzienności. Opisał dokładnie szachownicę. Słuchaliśmy tego ze wzruszeniem, aż wreszcie któreś z rodzeństwa przyniosło zestaw do gry i położyło na stole przed mężczyzną. Teraz on nie krył wzruszenia, biorąc do ręki figurki i szachownicę...
-------------------------------------------------
Najpierw szachownica. Jak każda, została podzielona na 64 kwadraty, lecz malowane były tylko „białe” pola na lekko żółty, a właściwie śmietankowy kolor, „czarne” pola zaś zachowały surową, ciemnobrązową barwę tworzywa, z którego została wykonana. A zrobił ją Tatuś z prostokątnego kawałka sklejki. Kwadratowe pole do gry wpisał w prostokąt i obwiódł linią. Pozostała część deski utworzyła jakby margines, pośrodku którego wyciął nożykiem napisy, a w wyżłobienia wpuścił czarną farbę. Pierwszy napis głosił: TORUŃ – FORT XIII, przeciwległy: STALAG – rok xxx. Słowo „stalag” było uzupełnione datą roczną, niestety, nie pamiętam, czy był to rok 1941, czy 1943. W każdym rogu deski Tatuś wyrzeźbił swastyki wpisane w koło. Data i miejsce powstania szachów tłumaczyły doskonale, dlaczego szachownica została przyozdobiona swastykami. Na odwrocie deseczki Tatuś-jeniec napisał kilka zdań wyjaśniających okoliczności powstania gry, a treść poświadczył swoim zamaszystym podpisem.*

Wszystkie figury i pionki wyrzeźbione zostały z kawałeczków drewna. Byłam świadkiem, kiedy w jakiś zimowy wieczór Tatuś powołał do istnienia szachowego konika z grupy białych, bo jego poprzednik zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Pewnie sturlał się ze stołu, wpadł do węglarki i spłonął wraz z brykietami w przepastnych czeluściach pieca kaflowego.

Patrzałam jak zaczarowana. Tatuś brał do ręki scyzoryk i po chwili z drewnianego klocuszka zaczął wyłaniać się koński łeb i uszy a migdałowe oczy patrzeć na świat, falować zaczynała końska grzywa... był to prawdziwy cud, bo nic nie wskazywało na to, że w tym małym drewienku tkwi zaklęty szachowy konik. I nikt o tym nie wiedział oprócz mojego Taty! Wkrótce figurka, a właściwie końskie popiersie, było gotowe. Teraz Tatuś cierpliwymi ruchami głaskał konika delikatnym papierem ściernym. W nagrodę za wierną asystę mogłam też gładzić końską grzywę i kark. Potem Tatuś osadził swe dzieło na cieniutkim gwoździku i zatknął na deseczce, na którą skapywała jasnożółta, a właściwie śmietankowa, farbka.

Następnego dnia wysuszony konik trafił do pudełka z grubej tektury. Nie pasował do starych, rozpamiętujących wciąż na nowo wojenne przeżycia, figurek. Długo zachowywał świeżą barwę zdradzającą jego młody wiek i brak doświadczenia. Wreszcie... przybrudził się a mieszkańcy kartonowego pudełka przywykli do niego i przestali wypominać mu młodość oraz brak wspomnień z Twierdzy Toruń.


PS *Przypomnieć sobie dokładnie treści tego osobliwego oświadczenia nie potrafię. Nawet odtworzenie go nie jest możliwe, gdyż cała gra „zniknęła” z domu. Nie wiem, co się stało z tą jedyną pamiątką po Ojcu z czasów wojny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz