Zimą zmrok zapada
wcześnie. Przy kuchennym stole Mamusia zasiadała z nami do pchełek, czasem do
warcabów, lubiliśmy też grać w chińczyka. Było wiele śmiechu, bo któż przy tej
grze nie próbował niewinnych oszustw?!
Szachy jednak były grą poważną dla ludzi
poważnych, a tacy byli w naszym domu tylko dwaj: Tatuś i mój starszy brat. Prawie
każdego zimowego wieczora ojciec z synem zasiadali do gry. Żeby móc lepiej obserwować
zmagania czarnych z białymi, my z siostrą cichutko klęczałyśmy na pełnych
poduszek siedzeniach krzeseł, opierając brodę na rączkach. Znałyśmy ruchy figur
i pionów oraz jako-tako zasady gry, więc nasze bierne uczestnictwo nie było tak
całkiem pozbawione sensu. Kiedy zaś starsi skończyli grę, mogłyśmy pobawić się
w turnieje rycerskie lub „rozgrywać” własne partie.
Nasze domowe,
rodzinne szachy były niezwyczajne. Przywykłam do nich od najwcześniejszego
dzieciństwa i długo byłam przekonana, że tak właśnie wyglądają wszystkie
szachownice i figury szachowe na całym świecie. Kiedy poznałam ich historię?
Może podczas któregoś z tych wieczorów, kiedy Rodzice opowiadali swe wojenne
przeżycia? Może od rodzeństwa? Nie pamiętam...
----------------------------------------
Gorący wiatr
wdmuchiwal firanki do jadalni. Kończyliśmy niedzielny obiad. Był środek lata i
wakacje, rodzina prawie w komplecie przy stole. Prawie, ponieważ brakło Tatusia...
Nagle we
frontowych drzwiach stanął nieznajomy starszy pan i zapytał o Ojca. Mamusia
znieruchomiała, jakby zobaczyła widmo. Wiedzieliśmy, że musi to być przybysz z
daleka, skoro nie wiedział o śmierci tego, którego chciał spotkać. Mężczyzna, kiedy
usłyszał, że Jan zmarł tak niedawno, biadał, że nie zdecydował się na
odwiedziny w ubiegłym roku, tłumaczył, że odkładał podróż do lata, żałował, że
nie zdążył.
Mamusia zaprosiła
gościa do stołu. Przedstawił się nam i wyjaśnił powód swojej podróży. Otóż będąc coraz starszym i czując się zmęczonym chorobą, pragnął odszukać i odwiedzić
swoich kolegów z obozu jenieckiego w Toruniu. Kiedyśmy to usłyszeli, zaczęliśmy
prosić towarzysza niedoli naszego ojca o opowieści. Pan, którego nazwiska
niestety nie pomnę, przytaczał znane i nieznane nam epizody z obozowego życia. W
pewnym momencie przypomniał, że Jan zrobił szachownicę i figury do gry w szachy,
która była odpoczynkiem i urozmaiceniem jenieckiej codzienności. Opisał dokładnie
szachownicę. Słuchaliśmy tego ze wzruszeniem, aż wreszcie któreś z rodzeństwa
przyniosło zestaw do gry i położyło na stole przed mężczyzną. Teraz on nie krył
wzruszenia, biorąc do ręki figurki i szachownicę...
-------------------------------------------------
Najpierw
szachownica. Jak każda, została podzielona na 64 kwadraty, lecz malowane były
tylko „białe” pola na lekko żółty, a właściwie śmietankowy kolor, „czarne” pola
zaś zachowały surową, ciemnobrązową barwę tworzywa, z którego została wykonana.
A zrobił ją Tatuś z prostokątnego kawałka sklejki. Kwadratowe pole do gry
wpisał w prostokąt i obwiódł linią. Pozostała część deski utworzyła jakby
margines, pośrodku którego wyciął nożykiem napisy, a w wyżłobienia wpuścił czarną
farbę. Pierwszy napis głosił: TORUŃ – FORT XIII, przeciwległy: STALAG – rok xxx.
Słowo „stalag” było uzupełnione datą roczną, niestety, nie pamiętam, czy był to
rok 1941, czy 1943. W każdym rogu deski Tatuś wyrzeźbił swastyki wpisane w
koło. Data i miejsce powstania szachów tłumaczyły doskonale, dlaczego
szachownica została przyozdobiona swastykami. Na odwrocie deseczki Tatuś-jeniec
napisał kilka zdań wyjaśniających okoliczności powstania gry, a treść poświadczył
swoim zamaszystym podpisem.*
Wszystkie figury
i pionki wyrzeźbione zostały z kawałeczków drewna. Byłam świadkiem, kiedy w
jakiś zimowy wieczór Tatuś powołał do istnienia szachowego konika z grupy
białych, bo jego poprzednik zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Pewnie
sturlał się ze stołu, wpadł do węglarki i spłonął wraz z brykietami w przepastnych
czeluściach pieca kaflowego.
Patrzałam jak
zaczarowana. Tatuś brał do ręki scyzoryk i po chwili z drewnianego klocuszka
zaczął wyłaniać się koński łeb i uszy a migdałowe oczy patrzeć na świat, falować
zaczynała końska grzywa... był to prawdziwy cud, bo nic nie wskazywało na to,
że w tym małym drewienku tkwi zaklęty szachowy konik. I nikt o tym nie wiedział
oprócz mojego Taty! Wkrótce figurka, a właściwie końskie popiersie, było gotowe.
Teraz Tatuś cierpliwymi ruchami głaskał konika delikatnym papierem ściernym. W
nagrodę za wierną asystę mogłam też gładzić końską grzywę i kark. Potem Tatuś
osadził swe dzieło na cieniutkim gwoździku i zatknął na deseczce, na którą
skapywała jasnożółta, a właściwie śmietankowa, farbka.
Następnego dnia wysuszony
konik trafił do pudełka z grubej tektury. Nie pasował do starych,
rozpamiętujących wciąż na nowo wojenne przeżycia, figurek. Długo zachowywał świeżą
barwę zdradzającą jego młody wiek i brak doświadczenia. Wreszcie... przybrudził
się a mieszkańcy kartonowego pudełka przywykli do niego i przestali wypominać
mu młodość oraz brak wspomnień z Twierdzy Toruń.
PS *Przypomnieć
sobie dokładnie treści tego osobliwego oświadczenia nie potrafię. Nawet
odtworzenie go nie jest możliwe, gdyż cała gra „zniknęła” z domu. Nie wiem, co
się stało z tą jedyną pamiątką po Ojcu z czasów wojny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz