Z wczesnego dzieciństwa pamiętam, że Rodzice byli
ciągle zajęci pracami, które trzeba było wykonać, aby rodzina i dom
funkcjonowały jak należy. Rzadko widziałam ich siedzących bezczynnie. W czasie
odpoczynku czytali gazety, książki, spędzali czas w gronie znajomych. My, dzieci,
mieliśmy swoje ulubione zabawki, a wspólnie lubiliśmy grać w chińczyka, warcaby
czy w pchełki. Bywało, że po kolacji Tato rozstawiał szachy, do których
zapraszał mojego Brata. Razem z Siostrą przyglądałyśmy się dostojnej i cichej
grze, a ja siadałam na oparciu fotela i zaplatałam w warkoczyki siwiejące włosy
Ojca. Byłam najmłodsza i chyba dlatego czasem wolno mi było więcej.
Najbardziej jednak lubiłam, gdy Tato trudził
się drobnymi naprawami. Czasem trzeba było naprawić lalki, które niespodziewanie
gubiły rączkę czy nóżkę, częściej jednak były to naprawy domowych przedmiotów.
Majsterkowanie najczęściej odbywało się w kuchni. Tato przynosił starą szufladę, w której składał wiele przedmiotów. Przede wszystkim były to różnokształtne narzędzia, których wygląd z czasem nauczyłam się łączyć z ich zastosowaniem i obco brzmiącymi nazwami. W rozmaitych pudełeczkach leżały śrubki, nakrętki, gwoździki różnej wielkości i kształtu, zardzewiałe i niepotrzebne pinezki (Mama mówiła „pluskiewki”), jakieś blaszki, skuwki, zasuwki i zawiaski, ozdobne kluczyki, które niczego nie otwierały ani nie zamykały, był nawet fragment srebrnego kolczyka, sprężynki, kłujące metalowe ścinki-sprężynki i inne tajemnicze przedmioty, których przeznaczenia nikt nie znał, dopóki nie okazały się być przydatne. Dziś nazywamy je „przydasie”. Wtedy usłyszałam takie określenia jak wichajster albo dinks.
Podczas gdy Tato zajęty był swoją pracą, ja wyciągałam z szuflady różne dziwności i uparcie dopytywałam się: „a po co to, a do czego, a skąd tatuś to ma?” Kiedy Ojciec kończył pracę, pozwalał mi sobie „pomóc”. Z zapałem przytrzymywałam, podawałam, wyszukiwałam, podnosiłam, zbierałam, segregowałam, nawet „młotkowałam”, a wtedy Tato układał moją rączkę, abym nie zrobiła sobie krzywdy.
Ojciec miał liczne talenty. Ładnie śpiewał i
grał na skrzypcach, zresztą wykształcony przed wojną nauczyciel musiał umieć
wszystko. Jak przez mgłę słyszę śpiewanie kolęd przy akompaniamencie skrzypiec.
W domu wisiały trzy olejne obrazy, które ocalały z wojny, ale Mama utrzymywała,
że Tato namalował ich pięć. Nie były to żadne wybitne dzieła, jednak dla nas
ważne. Znajdują się w posiadaniu Rodzeństwa. Kiedy Tato miał czas dla nas,
opowiadał o swoim dzieciństwie, o swojej rodzinie, dlaczego został nauczycielem.
Czasem wspominali z Mamą swoje przeżycia w czasie II wojny. Dowiedziałam się
też, że Rodzice bardzo pragnęli, abym była chłopcem. Nie spełniłam ich marzeń o
drugim synu i urodziłam się dziewczynką.
Tato dużo palił. Kiedy pracował, otaczały go
obłoki dymu. Jego krótko przystrzyżony wąs był nawet nieco przyżółcony. W
prawej szufladzie biurka zawsze leżały papierosy, a głębiej, zawinięta w
gałganek, leżała nieużywana od lat fajka.
Od czasu do czasu, głównie przed świętami, Ojciec
wytwarzał pomarańczówkę lub cytrynówkę: obierał owoc starannie ze skórki, kroił
ją w cieniuchne paseczki i wkładał do „kwaterki”, czyli butelki z alkoholem o
pojemności 0,25 litra, stojącej w dolnej szafce biurka zamykanej na kluczyk. Do
próbowania jakości likieru służył kieliszek z grubego szkła. Dziś stoi on w
mojej kuchennej szafce, popielniczka zaś u mojej Siostry.

