Dokończenie
1. Nasza bokserka zestarzała się. Posiwiała, schodzenie ze schodów sprawiało jej coraz więcej trudności i
nie była już tak skora do zabawy. Zbyt późno zorientowaliśmy się, że
dolegliwości naszej Piesuni mogą być tak groźne. Rak śledziony. Trzy krwawiące
do wewnątrz guzy. Operacja? Tak, jednak rokowania na potem nie są dobre – najwyżej
kilka miesięcy życia bez gwarancji polepszenia jakości życia. Lekarka nie
pozostawiała złudzeń – jeśli nie zdecydujemy się natychmiast na operację, sunia
będzie żyła najwyżej kilka dni. Nie byliśmy gotowi na rozstanie, ale też nie
chcieliśmy przedłużać psiej męki tylko dlatego, że trudno nam się z nią rozstać.
Między nami wyrosło nowe słowo – euthanasia.
2. Po powrocie z lecznicy ugotowałam
rybę, którą zjadła ze smakiem. Dobry apetyt zawsze objawiał się wielkim
mlaskaniem i chlapaniem śliną dokoła. Tak było i teraz. Patrzyliśmy, jak je, ze
smutną świadomością, że jest to jej ostatni posiłek i ostatnie chwile z nami. Popołudnie
było słoneczne i ciepłe, więc Pan wyniósł ją na trawę, chcąc ostatni raz zaznać
tego, co tak bardzo oboje lubili – leżeć bok w bok na chłodnej, pachnącej trawie.
3. Noc przespała w nogach
naszego łóżka, jak to często robiła. Kiedy się obudziłam, oddychała ciężko i
patrzała na mnie oczami pełnymi bólu. Podałam jej miskę z wodą, miała
zaschnięte śluzówki i z wyraźnym zadowoleniem zanurzyła sztywny jęzor w
chłodnym płynie. Piła leżąc, bo nie była w stanie utrzymać się na nogach.
Nadszedł jej czas.
4. Na tylnym siedzeniu samochodu
rozłożyliśmy koc. Lubiła jeździć. Usiadłam przy niej, a ona położyła głowę na
moich kolanach, czego nie robiła nigdy przedtem. Ruszyliśmy drogą na północ. Po
kilku minutach zorientowała się, że jedzie w nieznane. Zaniepokoiło ją to, zaczęła
się niespokojnie kręcić, ale szybko się zmęczyła, więc przytuliła się do mnie i
tak dojechaliśmy do niskiego budynku z napisem Emergency Animal Hospital.
5. Pan wziął ją na ręce i
weszliśmy do jasnego, przestronnego hallu pełnego obcych, budzących niepokój, zapachów. Przywitała nas pani w białym fartuchu.
W kilku zdaniach wyjaśniliśmy cel wizyty. Uzgodniliśmy, że chcemy być przy niej
do ostatniej chwili. Lekarka wzięła ją na ręce i odeszła długim korytarzem. Piesunia
nie protestowała. Tymczasem my załatwialiśmy formalności.
6. Poszliśmy tym długim korytarzem
z drzwiami do tajemniczych pomieszczeń po jednej stronie. Weszliśmy do oświetlonego pokoju,
przypominającego wystrojem zwykłe mieszkanie. Stała tam kanapa, fotel, pod
ścianą stolik z zapaloną lampką, na ścianach jakieś obrazki, w kącie wysoka roślina.
Ale to wszystko mój umysł zarejestrował chwilę później, bo najpierw zobaczyłam
stojący pośrodku pokoju wózek na kółkach, a na nim, na brązowym pluszu, który
doskonale zlewał się z barwą jej sierści, naszą kochaną psinkę.
7. Leżała w swojej ulubionej
pozycji z jedną łapką przy kufie. Z bandaża wystawał wenflon. Zawołałam ją po
imieniu, ale nie zareagowała na mój głos tak jak zawsze, lecz podniosła tylko lekko
brodę i oczy i zaraz głowa opadła na łapkę. Sunia otrzymała już lek
przeciwbólowy i drugi zwiotczający mięśnie. Pani weterynarz dyskretnie wycofała
się, dając nam czas na pożegnanie. Po chwili podeszła ze strzykawką. Zrozumieliśmy. Głaskałam
Piesunię delikatnie, gdy nagle jej króciutka sierść zesztywniała, uniosła się
pod moimi palcami i już nie opadła…
8. Po powrocie z kliniki
długo siedzieliśmy w samochodzie. Nie mieliśmy odwagi wejść do domu. Zostało tam
wszystko: posłanko, ulubiony wełniany kocyk, zabawki, miska z wodą, resztka
karmy w schowku pod schodami, na klamce smycz z obróżką. I tylko jej nie było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz